Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Aleksander Edelman: Symboliczna pamięć o getcie jest ulotna, potrzebujemy czegoś więcej

Aleksander Edelman: Symboliczna pamięć jest ulotna, potrzebujemy czegoś więcej

Deportacja Żydów z getta w czasie powstania. Zdjęcie pochodzi z Raportu Stroopa Deportacja Żydów z getta w czasie powstania. Zdjęcie pochodzi z Raportu Stroopa
Dziś w miejscu dawnego, pustego skweru stoi muzeum Polin, które wprawdzie opowiada historię Żydów, ale swoim umiejscowieniem zabija pamięć o getcie. Stawia się nowe budynki, zapominając, że kilka pięter niżej jest cmentarz – mówi Aleksander Edelman, syn Aliny Margolis-Edelman i Marka Edelmana, ostatniego przywódcy powstania w getcie warszawskim.
Aleksander EdelmanAlexander Lewkowicz/EAST NEWS Aleksander Edelman

AGNIESZKA ZAGNER: – Czy o tej porze roku kupuje pan żółte kwiaty?
ALEKSANDER EDELMAN: – Pewnie chodzi o te słynne żonkile? Nie, ja nie kupuję, to symbole dla innych. Właściwie nie wiem, kiedy one się pojawiły, w dzieciństwie były różne, te żonkile to chyba dopiero w wolnej Polsce, bo akurat były najtańsze, kwitły o tej porze roku, pasowały.

Żółty żonkil stał się symbolem pamięci o powstaniu w getcie. Co roku wolontariusze muzeum Polin rozdają tysiące tych papierowych kwiatów. Ten symbol nie jest dla pana ważny?
Powiem więcej – bardzo mnie on denerwuje, bo naznacza ludzi. Niby teraz ma to służyć pamięci, ale mnie kojarzy się z czasami, gdy naznaczano ludzi, by oddzielić ich od innych, nie-Żydów. Tego jednego dnia ludzie myślą o Żydach, choć pewnie nie wszyscy zdają sobie sprawę z tego, że tu, w Warszawie, wywieziono do komór gazowych 400 tys. ludzi, że tu było jakieś powstanie, ale przyklejają te papierowe kwiaty, i z głowy. W czasach pokoju to stosunkowo łatwe, niczym nie grozi, nikt nikogo za to nie aresztuje, nie wywiezie do Treblinki. Ojciec też nie lubił naznaczania, kiedyś bardzo się zdenerwował, gdy chcieli przypiąć mu jakieś znaczki symbolizujące getto. Dlatego mnie też to denerwuje, mam to po ojcu.

Irytują pana, ale żółte kwiaty nie służą dziś oznaczaniu tożsamości, przeciwnie, w większości przypinają je nie-Żydzi jako gest pamięci.
Być może, ale ile osób, przypinając sobie tego dnia ten znaczek, pamięta, że jego rodzice czy dziadkowie, pradziadkowie w czasie wojny byli w większości bierni? Czy myśli się o tym, co tu się wtedy działo? Czy ktoś pamięta kolegę ze szkoły, który został zawieziony do Treblinki? Ta symboliczna pamięć jest ulotna, niewystarczająca, bezrefleksyjna. Potrzebujemy czegoś więcej, może innego symbolu, czegoś mobilizującego, by ludzie zachowywali się inaczej – bo zło dzieje się cały czas, nie tylko na granicy polsko-białoruskiej, gdzie giną ludzie – także Polacy wobec Polaków. Czytałem ostatnio, że w Zamościu kilku nastolatków zabiło kolegę, ludzie nie reagowali. Do czego więc służą te papierowe kwiaty, skoro w codziennym działaniu człowiek jest ciągle taki sam? A o powstaniu w getcie pamięta jeden dzień w roku?

Skoro to niewystarczające, to jak powinniśmy pamiętać?
Na tę pamięć powinno składać się wiele warstw. Trzeba przede wszystkim wiedzieć, o czym się pamięta, znać fakty. Należy również wiedzieć, jak w tej przeszłości zachowywała się własna rodzina. Kto powinien o to dbać? Na pewno szkoła, ale jak widać, w dzisiejszych czasach pod tą władzą nie bardzo się do tego garnie. Drugą instytucją, która mogłaby w tym pomóc, jest Kościół, ale i z tym jest problem, od znajomych wiernych słyszę, że zamiast słów pojednania z ambony często padają określenia antysemickie, ciągle powiela się kłamstwo o tym, że „Żydzi zabili Jezusa”. Najważniejsze jednak, by myśleć samodzielnie, to powinno wynosić się z domu, od rodziców. Ale jak widać niedostatecznie uczą tolerancji. Dlaczego? Nie wiem, może to po prostu w człowieku siedzi, że łatwiej jest nienawidzić niż kochać? Wystarczy spojrzeć, do czego doprowadzają te niby promujące miłość bliźniego religie, choćby na Bliskim Wschodzie.

Co to znaczy być Żydem

Rozumiem, że ateizm też wyniesiony z domu? Co to dla pana znaczy być Żydem?
Faktycznie, w moim przypadku religia odpada, od wielu pokoleń zarówno rodzina ze strony mamy, jak i ojca jest laicka. Na pewno utożsamiam się z żydowską historią, ale jeśli już miałbym gdziekolwiek szukać odpowiedzi na to pytanie, to pewnie najbliższa byłaby mi bundowska teoria człowieka – choć może to nie jest bardzo żydowskie – zakładająca tolerancję, niewykluczanie nikogo i jeśli to możliwe, to pomaganie drugiemu nie bać się.

Rodzice przyczynili się do tej nietypowej charakterystyki?
Rodzice nie uczyli mnie, co to znaczy być Żydem, jeśli przekazywali mi cokolwiek, to nieświadomie, przez swoją postawę. W domu się nie mówiło o przeszłości, ale i tak wiedzieliśmy. Skąd? Z powietrza. Od czasu do czasu padło jakieś słowo, zdanie, ktoś zadzwonił z Izraela i coś sobie przypominali. Razem z siostrą wiedzieliśmy więc o eksterminacji, o getcie, o tym, że dziadka od strony mamy zamordowano jeszcze na początku wojny. O tym, że mama jako 17-letnia dziewczyna, jadąc z pieniędzmi na ratowanie Żydów do Piotrkowa, została złapana i wydano na nią fałszywy wyrok śmierci, też wiedziałem, choć również z półsłówek, nikt mi tego dokładnie nie opowiedział. Rodzice, gdy naprawdę nie chcieli, żebym wiedział, przechodzili na język żydowski. Więc jeśli identyfikuję się z historią, to nie tą z czasów Józefa Flawiusza, ale z tą bliższą, chociaż w rodzinie krąży przekaz, że jesteśmy potomkami pierwszego ważnego żydowskiego filozofa i lekarza Mojżesza Majmonidesa. Jeśli to prawda, to po coś to z pokolenia na pokolenie nam przekazują, coś to musi znaczyć, musimy być godni tego dziedzictwa. Jeżeli czegoś nauczono mnie przez przykład, to tego, żeby pomagać w potrzebie, żeby nie dzielić ludzi. Nie być obojętnym. Być tolerancyjnym wobec drugiego. Nie zawsze to jest łatwe.

Zarówno ojciec, jak i mama byli wybitnymi lekarzami, nie wspominając już o ich postawie w czasie powstania w getcie czy później. Patrząc na pana biografię, mam wrażenie, że niedaleko padło jabłko od jabłoni.
Czy ja wiem? Jeśli nawet, to nieświadomie.

To, że został pan wybitnym biofizykiem, autorem badań, które przyczyniły się do rozwoju leku na mukowiscydozę, nie miało nic wspólnego z tym, kim zawodowo byli rodzice?
Myślę, że nie, ponieważ w moim życiu o wielu sprawach zadecydował przypadek. W Łodzi poszedłem na fizykę, co w zasadzie było pierwszym błędem. Po przyjeździe do Paryża nie znałem francuskiego, z tą fizyką nie bardzo mi szło, bo program francuski sporo różnił się od polskiego, ale magisterium postanowiłem zrobić z biofizyki – interesowało mnie, by fizyki używać do tłumaczenia procesów zachodzących w komórkach. Na staż też przypadkiem trafiłem do laboratorium badającego choroby nerek, gdzie zastosowałem techniki z fizyki. I tak się potoczyło, przez lata pracowałem w zespołach badających choroby nerek, kości, potem już w Ameryce mukowiscydozę – i te badania kontynuowałem we Francji. Nad lekiem pracowało w sumie blisko 2 tys. osób na całym świecie, ja miałem w tym skromny udział. Prowadząc badania kliniczne z lekarzami największego we Francji oddziału dla dzieci chorych na mukowiscydozę ze szpitala Necker Enfants Malades, odkryliśmy, jak należy leczyć różnych pacjentów z różnymi defektami na poziomie komórek, później już w międzynarodowych zespołach dowiedliśmy znaczenie rozbicia wiązań chorego białka ze zdrowym w komórce, a odkryliśmy też, że istnieją cząsteczki – znalezione przy pomocy informatyków – które rozbijają te wiązania, poprawiają działanie zepsutego białka i powinny prowadzić do polepszenia stanu pacjenta. Mechanizm mógłby być alternatywną strategią wobec obecnego leczenia bardzo wielu chorych na mukowiscydozę. Ten mechanizm i ta cząsteczka (albo raczej jej pochodne) mogą mieć zresztą szersze zastosowanie, bo jest wiele innych chorób wywołanych tymi niewłaściwymi wiązaniami białek, w tym być może genetyczny zespół nerczycowy, parkinson, alzheimer, choć do opracowania na nie leku droga jest jeszcze daleka.

Mnie to jednak bardzo kojarzy się z żydowskim Tikun Olam, chęcią naprawy świata.
Krążymy wokół tego tematu, więc może rzeczywiście do końca sam nie wiem, co dla mnie oznacza bycie Żydem, ale nie ma wątpliwości, że nim jestem.

Zawsze pan o tym wiedział? Pytam, bo w pokoleniach powojennych, zwłaszcza dotkniętych nagonką marcową, a to spotkało obojga pana rodziców, nie było to wcale takie oczywiste.
Tak, ja zawsze wiedziałem, że nim jestem, choć nikt mi tego wprost nie powiedział. W sposób świadomy dowiedziałem się więcej, gdy miałem 11, 12 lat i przypadkiem wyciągnąłem wetknięte za inne książki „Getto walczy” [wydana w 1945 r. nakładem CK Bund książka Marka Edelmana relacjonująca przebieg powstania w getcie – red.]. Zapytałem o to mamę, była bardzo niezadowolona, że to przeczytałem, uważała, że jestem za młody na taką wiedzę. Ojca przezornie nie pytałem. W ogóle rodzina, także babcia, która wiele przeżyła, nie kwapiła się, by o tym opowiadać. Inne szczegóły poznaliśmy, gdy w końcu zaczęli pisać te swoje książki.

Rodzice przez lata nie byli bohaterami

W wielu wywiadach mówił pan, że Marek Edelman i Alina Margolis-Edelman byli dla pana przede wszystkim rodzicami, a nie bohaterami.
Co najmniej do 1968 r., z wyjątkiem kilku znajomych, nikt nie słyszał o Marku Edelmanie, a jeśli w ogóle, to w kontekście represji. Rodzice mieli trudne charaktery, słowo „bohater” właściwie do nich nie pasowało. Byli lekarzami i temu poświęcali się całkowicie, dlatego nie było nawet miejsca, by użyć takiego określenia. Zaczęli tak być nazywani chyba dopiero po książce Hanny Krall, wcześniej funkcjonowali na obrzeżu. Gdy w 1976 r. tworzył się KOR, ktoś przypomniał sobie, że w Łodzi jest Edelman i może się przydać. Znali się z Leszkiem i Tamarą Kołakowskimi, ale głównie przez moją babcię. Rodzice nie byli komunistami, więc siłą rzeczy to też ich wykluczało. Przez długie lata nie istnieli w mediach, dla nikogo nie byli bohaterami.

W wielu wspomnieniach powtarza się opinię, że w czasie powstania ojciec zapewniał ludziom wokół jakieś, być może złudne, ale jednak poczucie bezpieczeństwa, dzięki niemu bali się mniej, chociaż na pewno mitem jest, że ojciec bał się mniej. Z tego, co wiem, bardzo odważna była też mama i nie chodzi tylko o to, że w brawurowy sposób uratowała ojca i kilku innych powstańców. Przewożąc pieniądze dla Żydów, wielokrotnie była aresztowana i groziła jej śmierć, ale nigdy się nie załamała, nie wycofała. Była naprawdę wyjątkowa, wciąż za mało się mówi o odwadze kobiet. Dziś kobiet w Iranie, Afganistanie, w Ukrainie, w Pakistanie, w Indiach... A ta odwaga mamy nie skończyła się wraz z wojną. Już jako lekarka podczas jednej z misji w Salwadorze ratowała pozostawioną na środku drogi małą dziewczynkę pod gradem kul wokół, a była wtedy po siedemdziesiątce. Takich sytuacji było więcej, choćby w Wietnamie, gdzie ratowała tzw. boat people, dzieci, których nikt nie chciał przyjąć, a ona pod lufami karabinów spuszczała je na ląd, by nikt nie mógł się ich pozbyć. To była prawdziwa odwaga i bohaterstwo. Nie mówię tego tylko dlatego, że to była moja mama – zresztą jako człowiek była bardzo trudna, oni wszyscy byli trudni.

Co my możemy wiedzieć o powstaniu?

Dużo czasu już minęło – od powstania 80 lat, na miejscu dawnego getta stoi nowe miasto. Co pan czuje, chodząc po tych ulicach? Czym to powstanie było dla pana?
Dziś w miejscu dawnego, pustego skweru stoi muzeum Polin, które wprawdzie opowiada historię Żydów, ale swoim umiejscowieniem zabija pamięć o getcie. A może tylko mnie się tak wydaje. Stawia się nowe budynki, zapominając, że kilka pięter niżej jest cmentarz. W samym muzeum na wystawie stałej gettu poświęcona jest tylko niewielka część, w ogóle dziś niewiele tej namacalnej historii. Warszawa jest jedynym miastem w Europie, z którego do Treblinki, na śmierć, wywieziono 400 tys. Żydów i do dziś tego w odpowiedni sposób nie upamiętniono, może poza pomnikiem Rappaporta, ale on też bardziej dotyczy powstańców. Dzisiejsze ulice nie przebiegają dokładnie w miejscu starych, nie do końca mogę sobie to wszystko wyobrazić, a już zupełnie tego, jak tam było. Trochę pomagają filmy, „Pianista” Polańskiego czy „Samson” Wajdy, ale co my tak naprawdę możemy wiedzieć, jak tam wtedy było, jak ludzie żyli i umierali?

Marek Edelman uważał, że „Śmierć w getcie to jest to samo, co śmierć w powstaniu w getcie. To ludzie sobie wymyślili, że ładniej umiera się z bronią w ręku”. Daleki był od gloryfikowania śmierci, miał za złe Anielewiczowi, że ten popełnił samobójstwo.
Ojciec cenił życie, ale znał realia getta. Odwagą było nie tylko to, że czynnie walczyło się w powstaniu, ale też to, że do ostatniej chwili uczyło się dzieci polskiego czy matematyki, przeprowadzano matury. To też było bohaterstwo. Nie mam pojęcia, jak ja bym się zachował postawiony w takiej sytuacji. Na szczęście nie muszę podejmować podobnych decyzji.

Pan też robi filmy, ale dokumentalne.
Pewnie gdybym umiał, to pisałbym książki. Zaczęło się od sztuk wizualnych i instalacji tworzonych przez moją żonę Zofię Lipecką, zresztą jedną z nich, „Warszawa–Małkinia”, zrobiliśmy razem. Chciałem jednak znaleźć swój własny język, by mówić o sprawach fundamentalnych, zacząłem więc robić filmy dokumentalne. Opowiadając o ludobójstwie Tutsich czy o Zagładzie, ciągle wracam do tej naszej pamięci-niepamięci, tego, że pozwalamy, by zło wracało, powielało się w kolejnych odsłonach. Dziś to dzieje się w Etiopii, Erytrei, człowiek znowu milczy. Głośno o ludobójstwie w Ukrainie, i słusznie, ale kiedy to samo dzieje się w Afryce, media się tym nie interesują. Nie pierwszy już zresztą raz – kiedy wybuchło powstanie w getcie warszawskim, tego samego dnia Brytyjczycy z Amerykanami na Bermudach postanowili, że ich celem jest wygranie wojny, a nie pomoc Żydom. Uznano, że kiedy wojna się skończy, Żydzi też będą wolni, tyle że nie wzięto pod uwagę, że wtedy ich już po prostu nie będzie. Robiąc filmy próbuję nie-milczeć. Np. jeden z moich filmów – „House Fiction” – opowiada o imigrancie, klaunie, w przewrotny trochę sposób pokazując, jak wolny świat nie chce przyjmować ludzi, którzy nie mają dokąd uciec. Interesuje mnie powtarzalność zła, że nie tylko może, ale na pewno się powtórzy. I może lepiej dla Ziemi byłoby, gdyby ludzkość zginęła i odrodziła się w nowej, jakiejś lepszej postaci.

***

Aleksander Edelman – syn Marka Edelmana i Aliny Margolis. Na fali antysemickiej nagonki w Polsce na początku lat 70. wraz z matką wyjechał do Paryża, gdzie ukończył studia i został biofizykiem. Był dyrektorem w Narodowym Centrum Badań Naukowych (CNRS), Francuskim Narodowym Instytucie Badań Zdrowia i Medycyny (Inserm). Prowadził badania m.in. nad mukowiscydozą. Reżyser filmów dokumentalnych. Jego żona Zofia Lipecka jest artystką wizualną, tworzyła m.in. instalacje podejmujące temat Zagłady. Mieszkają w Paryżu.

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną