Rosyjska rakieta Ch-55 pod Bydgoszczą. Mamy bitwę na górze, Błaszczak kłóci się z generałami
To było najbardziej emocjonujące kilkadziesiąt godzin w historii relacji polityczno-wojskowych od bardzo dawna – a sprawa wcale jeszcze się nie skończyła. Po raz pierwszy w prawie sześcioletnich już rządach Mariusza Błaszczaka w MON na jaw wyszedł tak ostry jego spór z generałami.
Rosyjski pocisk manewrujący, choć sam nie przenosił głowicy bojowej, eksplodował z opóźnieniem w polskiej polityce i można powiedzieć, że był to wybuch sekwencyjny. Pierwszą iskrą było przypadkowe odnalezienie 27 kwietnia szczątków „rakiety” (ściślej pocisku manewrującego o napędzie turboodrzutowym), które postawiło na nogi cywilne i wojskowe służby, a decydentom po obu stronach uświadomiło, że właśnie wypadł „trup z szafy” – bardzo poważna sprawa, którą przemilczeli. Gdy w zagmatwany sposób następnego dnia zabrał głos dowódca operacyjny gen. broni Tomasz Piotrowski, czuć było zapach nie tylko środków wybuchowych. Kiedy premier oświadczył, że o niczym nie wiedział do czasu publikacji w mediach, pewne było, że coś tu śmierdzi i szczątki rosyjskiego intruza kryją bardzo nieprzyjemną rzeczywistość.
Czytaj też: Incydent w Przewodowie i co dalej? Cztery bolesne lekcje dla PiS
Poniżenie generała, sytuacja bez precedensu
Gdy Mateusz Morawiecki de facto wezwał do raportu Mariusza Błaszczaka, widać było, że główni gracze obozu władzy usiłują przerzucać między sobą znalezisko i związaną z nim odpowiedzialność jak gorący ziemniak.