Amok antyaborcyjny
Amok antyaborcyjny. Jak służby szukają płodów w ściekach i kanalizacji
Policja, CBA i prokuratura w ostatnich tygodniach ścigają się w tropieniu przypadków aborcji. Do tego stopnia, że widzą przestępstwa tam, gdzie ich być nie mogło. Po nagłośnieniu sprawy Joanny z Krakowa na Twitterze mec. Piotr Lech opisał sprawę swojej 17-letniej klientki. Dziewczyna przerwała ciążę w domu w 21–22 tygodniu, wzięła tabletki poronne pod nadzorem koleżanek. Trafiła do szpitala, a powiadomiona o sprawie policja zaczęła doszukiwać się dzieciobójstwa (mimo że własna aborcja jest wciąż w Polsce legalna), za które grozi od trzech miesięcy do pięciu lat. Przeszukano dom nastolatki, zatrzymano telefon jej matki oraz koleżanek, wypytywano o to, skąd i za ile kupiła tabletki oraz czy zna aktywistki Aborcyjnego Dream Teamu. Ostatecznie postępowanie umorzono, co policja określiła jako „ukłon w stronę dziewczyny”.
Nadgorliwością wykazano się także w sprawie 41-letniej Aleksandry (reportaż „Wysokich Obcasów”). Kobieta roniąc w domu, zadzwoniła po pogotowie. W innym kraju to byłby koniec historii. Tymczasem amok antyaborcyjny sprawił, że policja próbowała wejść na salę szpitalną, by natychmiast przesłuchać kobietę; zmuszono ją do oddania krwi do badań i straszono zarzutami dzieciobójstwa, a z powodu poszukiwania szczątków płodu zlecono wypompowanie szamba przy jej domu. Po pół roku postępowania w sprawie pomocy w aborcji zdecydowano o umorzeniu. Ale spadające zaufanie do różnej maści służb, które przekraczają kolejne granice, naruszają godność i dobre zwyczaje, to już fakt.
Jeśli spojrzeć na Polskę bardziej lokalnie, podobne historie to już nie wyjątek, ale pewna codzienność. Policja w Pińczowie wciąż wyjaśnia, czy 29-letnia kobieta przerwała ciążę. Na razie nie znaleziono szczątków płodu. Zatrzymano dwie osoby na czas wyjaśnień.