Jarosław Kaczyński nazwał niedawno Donalda Tuska „prawdziwym wrogiem naszego narodu”. Stwierdził: „Ten człowiek powinien w końcu pójść do swoich Niemiec i niech tam szkodzi, a nie tu”. Nawiązywał także do koloru włosów Tuska. Do ostrych słów ze strony prezesa PiS wiele osób zdążyło się przyzwyczaić. Poza krytyką medialną nie ponosi on za nie żadnej odpowiedzialności. Wręcz przeciwnie – chór oddanych mu osób stara się te słowa na różne sposoby uzasadniać i interpretować. Zamiast potępienia następuje raczej proces przymilania, aby tylko „dobrotliwy” patron prawicy łaskawie spojrzał na konkretnego polityka, zwłaszcza w kontekście oceny szans na listach wyborczych. Tymczasem tego typu słowa powinny zawsze uruchamiać dzwonek alarmowy. Bo to nie jest zwyczajna mowa polityczna. To jest mowa wykluczająca, pozbawiająca godności, atakująca, aktywizująca zwolenników do przemocy. Za skrajną mową polityczną mogą iść czyny. Słowa wypowiedziane pod adresem przeciwników politycznych mogą wywoływać negatywne emocje, napędzać nienawiść, zachęcać do działań osoby niechętne danemu politykowi.
Historia zna wiele przypadków, kiedy mowa nienawiści pod adresem określonych grup społecznych, narodowościowych, etnicznych czy religijnych uruchamiała przemoc. Radio Tysiąca Wzgórz nadające w Ruandzie propagowało opowieść dehumanizującą Tutsich. Była to jedna z przyczyn ludobójstwa. W Polsce w czasie kryzysu uchodźczego narracja powtarzana przez polityków i media społecznościowe doprowadziła do licznych aktów agresji wymierzonych w migrantów.
Jednak w tym przypadku nie chodzi o mowę pod adresem konkretnej grupy społecznej czy zawodowej. To są słowa wymierzone w konkretną osobę – w przeciwnika politycznego, który od lat jest dehumanizowany przez media prawicowe i TVP.