Mieliśmy się za „koronę stworzenia”, a kończymy jako korona cierniowa swoich sióstr i braci mniejszych. Jak wszystko na to wskazuje, szczytowym osiągnięciem naszego gatunku będzie samozniszczenie połączone z zagładą większości innych form życia. Trzeba przyznać, że idzie nam świetnie: według danych WWF w ciągu zaledwie 50 lat udało się nam doprowadzić do wyginięcia 60 proc. gatunków zwierząt, które miały pecha współbytować z nami na tej planecie. I co z tego, że wydaliśmy Kanta, Bacha czy Szekspira? Skutków przerostu cywilizacji nie zrównoważą najdoskonalsze nawet osiągnięcia filozofii i sztuki. Co gibonowi białorękiemu (wyginął w zeszłym roku w Chinach) po „Odysei”? Większość z nas zresztą też jej nie przeczyta.
Z takim rozpoznaniem własnego gatunku właściwie nie powinnam się już dziwić ekscesom przedstawicieli naszego gatunku. A jednak. Czy wiedzą Państwo, że globalna turystyka przeżywa tego lata złote żniwa? Tak, tak: rekordowym temperaturom towarzyszy rekordowa liczba lotów i rezerwacji. Nic nie szkodzi, że na Sycylii jest blackout i 50 stopni w cieniu, że płonie Peloponez i z dymem pożarów idzie La Palma, turysta i tak woła dumnie: „Cięższą podajcie mi zbroję!”. Charon mu niestraszny – chętnie zapisałby się nawet na rejs po Styksie, jeśli tylko trafiłaby się okazja last minute. Na wyspie Rodos jedne samoloty ewakuują turystów, inne tymczasem przywożą następnych. „New York Times” serwuje czytelnikom praktyczne porady, jak nie umrzeć w Europie na udar słoneczny, ale nie pisze, że o letnich wyjazdach do Włoch, Grecji i Hiszpanii należałoby w ogóle zapomnieć. Globalne ocieplenie jest w przemyśle turystycznym tabu. Jeśli pojawia się czasem w reklamie, to jako listek figowy. Dla wątpliwej przyjemności wczasów all inclusive w hotelu z palmami homo ryzykuje śmierć przez upieczenie.