Znajoma opowiedziała o swoim nastoletnim synu: chłopak czyta i mówi już tylko po angielsku; przyjaciół ma na całym świecie oprócz Polski; wspólnie z nimi planuje wynająć mieszkanie w Londynie i się tam przeprowadzić, natomiast polskiej ojczyzny i jej kultury nienawidzi, tak jak swoich rodziców, bo oni też są polscy. Jak do tego doszło? – zastanawiała się znajoma. Na pewno nie wyniósł tego z domu. A jeśli nie z domu, to skąd? Myślę, że znam odpowiedź – jej syn wyniósł to z Polski. Z atmosfery, którą się tu naoddychał, wytwarzanej przez martyrologiczny paradygmat naszej kultury, niestety wciąż niedobity, choć wytrwale nadgryzany przez myśl krytyczną.
Zło zaczyna się oczywiście od szkoły, nie tylko za sprawą Czarnka. Założenie, że nastolatek musi przeczytać „Odprawę posłów greckich”, mimo że jest to dla niego lekcja martwego języka; że musi wyryć sobie w mózgu „życie i twórczość” wieszczów, choć mesjanizm odczuwa jako krindż albo jednostkę chorobową, jest przecież starsze niż minister z Lublina. Za oczywiste uchodzi u nas twierdzenie, że jeśli młodych umysłów nie przymusi się do bliższej znajomości z historią narodowego piśmiennictwa, naród nasz nie będzie umiał się porozumieć ze sobą. Nie dostrzega się, że mimo przymuszania do kanonu rozmawiać jest nam coraz trudniej, a skrzydlate słowa ze skarbnicy polskiej tradycji tylko pogarszają sprawę.
Ponieważ lato jest sezonem utonięć, dziennikarze codziennie przestrzegają teraz przed brawurą podczas kąpieli w rozmaitych akwenach, chętnie posługując się przy tym Mickiewiczowskim zawołaniem: „Mierz siły na zamiary”. Nie trzeba być panną Marple, żeby wydedukować, że mają na myśli coś przeciwnego, niż mówią: chcieli przestrzec przed brawurą, a zachęcają do niej, bo cytat z „Pieśni filaretów” znaczy właśnie tyle.