Czerwiec 2020. Kilka dni przed wyborami prezydenckimi wzdłuż torów kolejowych na warszawskim Grochowie idzie grupka młodych chłopaków. Rozmawiają najwyraźniej o tym, czy i na kogo zagłosować, bo w pewnym momencie jeden z nich wykrzykuje: „Jasne, że Hołownia!”. Świeża twarz w polityce przekonuje młodych.
Nadzieja na zmianę
Kiedy w grudniu 2019 r. Szymon Hołownia ogłosił chęć kandydowania, dzienniki takie jak „Gazeta Wyborcza” i „Rzeczpospolita” patrzyły na niego z góry. Pierwsza kwitowała to słowami: „Hołownia, czyli najłatwiej powiedzieć: »Startuję«”. Druga pytała (rzecz jasna retorycznie): „może nawet nie chodzi o żadną władzę, tylko o happening, hucpę, kampanię marketingową, za którą stoi stacja telewizyjna lub jakiś produkt, np. seria kolejnych książek Hołowni?”. Również „Polityka” zachowywała dystans, pisząc, że „Hołownia na początku kampanii udowadnia, że świeżość w polityce to nie tylko atut”.
Polityk wykonał pracę, zebrał ekspertów, zapalił tłumy aktywistów. Jako pierwszy zaczął budzić w dusznej Polsce nadzieję na polityczną zmianę, choć nie bez zastrzeżeń. W tamtym czasie Platforma Obywatelska była wewnętrznie nieuporządkowana (na kandydatkę wystawiła najpierw Małgorzatę Kidawę-Błońską, by później ją wycofać i wystawić Rafała Trzaskowskiego), a Donald Tusk – wybrany właśnie na przewodniczącego Europejskiej Partii Ludowej – ograniczał się do komentowania krajowej polityki na Twitterze. Marzenie demokratycznej opozycji o rycerzu na białym koniu nie chciało się spełnić.