Wciąż pan świętuje dzień niepodległości? – spytała sąsiadka, wskazując na torbę z „Polska jest kobietą” Olbińskiego. – To na zakupy. A święto… Im jestem starszy, tym gorzej znoszę widok dzieci zachwyconych wojskiem, czołgami, karabinami, całą tą militarną oprawą. Ale pewnie ostatnio za dużo oglądam wojnę i czytam o niej – tłumaczyłem się.
– Ale za bajtla chętnie bawił się pan w wojnę. Tylko wydaje się panu, że wtedy był pan głupi, a teraz jest za mądry, żeby chcieć dać się zabić. Ciekawe, co by pan zrobił, jakby Ruscy do nas weszli? – zapytała zjadliwie.
– Mam dość tego wiecznego polskiego dylematu: bić się czy nie bić. Chciałbym wreszcie żyć w państwie, któremu nie grozi anihilacja, które jest za duże i za mocne, żeby upaść; albo ma silnych i wiernych sojuszników. I rząd, który tak uprawia politykę, żeby nie trzeba było się bić – mówiłem zdumiony, że prawie krzyczę.
– No już, już – przytrzymała mnie za rękaw płaszcza. – Nie chciałam pana zdenerwować. Na szczęście nie ma wojny, a gdyby nawet była, to raczej pana nie zrekrutują w pierwszej kolejności.
Urażony wyszarpnąłem rękaw i poszedłem sobie.
Od jakiegoś czasu wolę Orzeszkową. Była mądrzejsza od Prusa i Sienkiewicza. A po części nawet od Giedroycia. Na katastrofę rozbiorów Prus zareagował ucieczką do przodu – w nowoczesność; Sienkiewicz do tyłu – do historycznego parku rozrywki, którym jest „Trylogia”. Giedroyc spojrzał odrodzonej Polsce w twarz i pojął, że ucieczka zmieniła się w sztafetę, a pałeczki przejęli Piłsudski i Dmowski. Żaden nie wygrał, co upewniło redaktora w przekonaniu, że Polski pozszywać się nie da i już na zawsze będziemy żyć w cieniu tych dwu trumien. Piłsudskiego, symbolizującej pokusę oświeconego zamordyzmu, który przymusi Polaków do życia w wielokulturowej, tolerancyjnej, liberalnej wspólnocie politycznej.