Długie pożegnanie
PiS nie ma nowego paliwa, Kaczyński zabezpiecza już tylko swoją pozycję. Ale nogi z gazu nie zdejmą
Coraz bardziej nużący stawał się to spektakl, pozbawiony dramaturgii i elementarnego sensu. Tym bardziej że w głównej roli raz jeszcze mieliśmy okazję obejrzeć premiera Morawieckiego, który posiada nadzwyczajny dar zamęczania opinii publicznej tyleż uporczywymi, co odklejonymi narracjami. W swej ostatniej misji przypominał internetowego chatbota, który postanowił wszystkich przekonać, że chodzenie tyłem to czynność w sumie naturalna. I nie było jak się od niego opędzić, a tym bardziej dyskutować. Jedynym sposobem uwolnienia się od tej ekipy było przeczekanie.
Przed 15 października zwolennicy opozycji pewnie w ciemno kupiliby taki sposób odchodzenia PiS od rządzenia. Często słychać było wtedy obawy, że jeśli nawet prawica jakimś cudem straci parlamentarną większość, nie zechce tak po prostu oddać władzy. Że zaczną się podchody do PKW albo Sądu Najwyższego, żeby unieważnić wybory, albo wręcz dojdzie do rozwiązań siłowych. Na szczęście były to tylko projekcje wyobraźni zbyt fatalistycznie usposobionej, choć obawy miały swoje uzasadnienie. PiS jednak uznało wynik wyborów, opierając się pokusie sięgnięcia po rozwiązania brutalne, poprzestając jedynie na cwaniackich. Trochę popsuło to święto demokracji, okres karnawału zszedł na jałowej szamotaninie, ale fakty pozostały niezmienne – utrata władzy przez PiS.
Maskarada z budowaniem „koalicji polskich spraw” miała oczywiście bardziej prozaiczne przyczyny. PiS wyraźnie nie spodziewał się tej przegranej, z nie do końca jasnych względów wręcz nie dopuszczał takiej myśli. Nie wszystkie zabezpieczenia na wypadek oddania władzy udało się zatem przeprowadzić przed wyborami, kiedy prawica miała jeszcze większość. Trzeba było więc kupić trochę czasu, żeby choć część owych zaległości odrobić już po wyborach, w warunkach swoistej dwuwładzy.