Czołgi stoją w kolejce. Co jakiś czas z poligonowej wieży dowodzenia szybko wjeżdżają na stanowisko ogniowe i zaczynają strzelać. Z armaty głównej, ze sprzężonego z nią karabinu maszynowego, z zamontowanej na wieży „pięćdziesiątki” browninga. Stanowisk jest kilka, ale i tak wygląda to nie jak szarża kawalerii pancernej, a jak poczekalnia na strzelnicy. Bo tym właśnie jest certyfikacja ogniowa pierwszych plutonów pierwszej kompanii polskich abramsów, najcięższych i największych, a zdaniem wielu też najlepszych czołgów w NATO.
Zielone (polskie) i piaskoworóżowe (amerykańskie) abramsy po raz pierwszy razem przechodzą taki sprawdzian. Ale oczywiście dla naszych czołgistów jest on czymś naprawdę nowym. Pokazuje też, że pomimo wielokrotnego ogłaszania zakupu tych czołgów przez polityków budowa polskiej dywizji pancernej wyposażonej w abramsy jest na początkowym etapie – plutonu i kompanii. Minie jeszcze wiele lat, zanim w gotowości bojowej na bramie brzeskiej stanie pierwsza brygada i cała dywizja. Nawet na pierwszy batalion abramsów trzeba będzie poczekać jeszcze rok.
Czytaj też: Propaganda PiS kontra wojskowa rzeczywistość
Abramsy. Ciężkie, ale żwawe
Sama dostawa sprzętu dla niego jeszcze się nie zakończyła. Po najnowszym transporcie w Polsce jest 69 czołgów M1A1 Abrams kupionych zaledwie rok temu „na szybko” przez MON, który skorzystał z okazji. Zostały świeżo wycofane z batalionów US Marines. 116 sztuk, czyli tyle, ile trzeba dla dwóch batalionów w polskiej kompletacji, kosztowało Polskę 1,4 mld dol.