Od kilku lat słyszeliśmy od odchodzącej władzy taki przekaz: Wojsko Polskie rośnie w siłę i jest na najlepszej drodze, by stać się najsilniejszą armią lądową w Europie. Rekordowym wydatkom obronnym towarzyszą rekordowe nakłady na zbrojenia, a kupowany sprzęt jest z samej górnej półki. Dodatkowo do wojska tysiącami garną się kandydaci na żołnierzy, a w powstających garnizonach nie nadąża się ze stawianiem kontenerów w miejscu przyszłych koszar 300-tysięcznej armii. Abramsy, HIMARS-y, apacze, koreańskie chunmoo, K2 i K9 – trudno nadążyć.
Wojskowe realia przebijają się trudniej. Gdzieś w teren nie dojadą te kontenery czy na zgrupowanie spóźni się polowa kuchnia. Na ćwiczeniach zabraknie hełmów i mundurów, które najchętniej widzi obok siebie minister obrony. Afera medialna robi się jednak na kilka godzin, góra kilka dni, tylko gdy ktoś to zauważy, podpatrzy, zrobi zdjęcie i puści w obieg. Gorzej, gdy niewygodne realia dotyczą spraw, których nie widać. Na przykład pieniędzy. Wojskowych tabel nie ma w obiegu, nawet jeśli nie są niejawne. Trudno się je analizuje, zwłaszcza w sytuacji, gdy „na papierze” jesteśmy liderem wydatków (w relacji do PKB) w NATO i nawet bez rządowej propagandy nikt rozsądny, patrząc z zewnątrz, nie zaryzykuje stwierdzenia, że dziś w Polsce „wojsku brakuje pieniędzy”. Spojrzenie od wewnątrz często jednak do takich wniosków prowadzi, bo tak jest w wielu dziedzinach wojskowego życia i planowania.
Czytaj także: Amerykańskie abramsy przeszły Wisłę. Historyczne manewry w wojennym czasie
Nie wierzyli własnym oczom. Niektóre propozycje zostały ścięte do zera
Normą są narzucane od góry oszczędności. Co roku w dół idą rozkazy nakazujące zmniejszanie „wydatków bieżących” na zabezpieczenie, utrzymanie, remonty oraz na części i materiały niezbędne do eksploatacji sprzętu wojskowego. Kontrast między oficjalnym przekazem a realiami szczególnie boleśnie odczuwają logistycy – specjaliści odpowiedzialni właśnie za to, by sprzęt działał, miał na czym jeździć, by było go jak naprawić i gdzie obsłużyć. To oni muszą najwięcej kombinować, bo – tak się dziwnie składa – nie są w stanie dostrzec we własnych budżetach ani rekordowego wzrostu wydatków ani szczególnej troski o nowy lub ten wciąż nowoczesny sprzęt. Kiedy widzą kolejny rozkaz na temat cięć, który zawsze zawiera adnotację, by dokonywać ich bez narażania gotowości bojowej, uśmiechają się „na smutno”. Remont zawsze da się o rok odłożyć, jakiejś części nie wymienić po „regulaminowym” przebiegu, czegoś nie zamówić lub nie kupić. Ale po kilku latach takich „oszczędności bez narażania gotowości” kłopoty techniczne tylko się nawarstwiają, naprawy stają się w efekcie droższe, a wymieniać trzeba nie tylko drobne części, a całe komponenty czy agregaty.
O sprzęt trzeba dbać, a świetny sprzęt z reguły wymaga dbałości na najwyższym poziomie. Nie ma jeszcze samonaprawialnych czołgów. Dlatego dane, które poznałem, dotyczące wycinka przyszłorocznego budżetu wojskowej logistyki, są nie tylko zadziwiające, ale wręcz szokujące.
Na niedawnej konferencji ludziom odpowiedzialnym w wojsku za utrzymanie floty czołgów i samochodów przedstawiono plan finansowy na przyszły rok.
Dla porządku ustalmy i przypomnijmy, jakie są okoliczności: Polska w tym momencie wydaje ponad 4 proc. PKB na obronność i poziom ten ma z grubsza utrzymać w 2024 r. Nadal jesteśmy krajem przyfrontowym wobec trwającego pełnoskalowego konfliktu zbrojnego i miejscem o kluczowym znaczeniu dla obrony wschodniej flanki NATO. W ślad za całym Sojuszem deklarujemy gotowość do walki o każdy centymetr polskiej ziemi, a przywództwo polityczne – to odchodzące i to nowe (w umowie koalicyjnej) – stawia bezpieczeństwo Polek i Polaków oraz obronę narodową na czele zadań państwa. Jest absolutnie jasne, że wydatki wojskowe są priorytetem i choć pieniędzy może gdzieś zabraknąć, to jednak dla armii nie powinno. A jednak budżet tej części wojskowej logistyki ma być ponad dziesięć razy mniejszy w stosunku do opracowanego przez samo wojsko planu.
Plan został przygotowany w oparciu o obowiązujące wojskowe normy. Obejmują one aktualne i przewidywane zużycie sprzętu, jego liczbę, biorą pod uwagę ceny materiałów eksploatacyjnych i środków technicznych, a także części zamiennych. Taki plan powstaje „na dole”, w strukturach wojskowej logistyki, które mają pod sobą poszczególne typy i rodzaje sprzętu. Bo to te służby mają najlepszy wgląd w warunki rynkowe, znają dostawców części, materiałów czy usług, znają trendy, orientują się w czasie realizacji zamówień. Ci sami ludzie od lat dokonują wygibasów, by mieścić się w ścinanych przez MON budżetach i by jak najmniej – całkiem się nie da – ograniczyć wpływ cięć na świętą „gotowość bojową”. Jest to tym trudniejsze, że również oni odpowiadają za uzupełnianie stanów magazynowych do wielkości normatywnych, również przyjętych jako obowiązujące (i to pod odpowiedzialnością). W armii wiadomo powszechnie, że w związku z donacjami dla Ukrainy – nie tylko sprzętu i uzbrojenia, ale i innych zapasów – wiele magazynów wedle obowiązujących norm musi być pilnie uzupełnione. Ale nawet ci doświadczeni ludzie, gdy zobaczyli na slajdach kwoty proponowane przez MON, przy akceptacji Sztabu Generalnego, nie wierzyli własnym oczom. Niektóre propozycje zostały ścięte do zera. Inne znacznie ograniczone. Dosłownie żadna nie zachowała się w proponowanej wielkości.
Czytaj także: W czasie wojny Amerykanie kłócą się o samoloty. Polska i NATO czekają na finał
Gdy amatorzy mówią o sprzęcie, profesjonaliści rozmawiają o logistyce
Trudno wchodzić w szczegóły, ale dla lepszej orientacji Czytelników można jedynie napisać, że zidentyfikowane i opisane potrzeby owego wycinka sił zbrojnych w zakresie logistyki opiewały na niecały 1 mld zł. Po ścięciu plan wynosi niecałe 100 mln. Gdzieś w nawiasie znalazła się adnotacja, że może znacznie wzrosnąć, docelowo do ponad 600 mln. Ale nawet to oznacza obcięcie potrzeb o jedną trzecią. Przy czym, co może być dla całości obrazu istotne, ponad połowę stanowi przewidywany koszt utrzymania, obsługi, napraw i części zamiennych do pozyskanych przez Polskę w minionym roku używanych amerykańskich czołgów M1A1 Abrams. Wozy te mają po kilkanaście lat i były używane w ciężkich warunkach przez U.S. Marines. Na prośbę rządu polskiego po wycofaniu z piechoty morskiej zostały odnowione, doposażone i przekazane naszym wojskom pancernym i zmechanizowanym jako tzw. gap fillery – sprzęt mający na szybko i bez nadmiernych wydatków zapełnić luki po czołgach oddanych Ukrainie.
Kontrakt rzeczywiście był szybki, choć co do ceny można dyskutować. Polska nabyła 116 używanych abramsów za 1,4 mld dol. „Te czołgi zostały kupione na bardzo preferencyjnych warunkach. W zasadzie płacimy jedynie za ich przywrócenie do sprawności, gdyż obecnie są one zakonserwowane, oraz za pakiet logistyczny, części zamienne” – pisał po zawarciu umowy szef MON Mariusz Błaszczak. Warto tu zwrócić uwagę na różnicę między ostateczną a proponowaną przez USA wyceną na poziomie 3,75 mld dol. Można by uznać, że to mistrzostwo negocjacji – zbicie ceny o ponad połowę. Ale można też zauważyć, że dopiero teraz wychodzą na jaw „koszty uboczne” zakupu. Najwyraźniej wojskowi logistycy nie są przekonani o adekwatności pakietu towarzyszącego abramsom i dla wsparcia ich funkcjonowania chcą zabezpieczenia w przyszłorocznym budżecie 0,5 mld zł. Dostali, jak do tej pory, kwotę odpowiadającą nieco ponad 3 proc. potrzeb.
Czy to wszystko jakieś gigantyczne nieporozumienie? Może jedna część wojskowego aparatu (logistycy) nie wie, co robi druga (agencja uzbrojenia)? Może. Jednak wysocy oficerowie takie właśnie dane zobaczyli i nad takimi danymi dyskutowali. Jedni załamywali ręce, inni rwali z włosy głowy, niektórzy się gorzko uśmiechali. Jeśli coś tu „nie styka” na stykach pomiędzy wojskowymi instytucjami, rodzi się pytanie o spójność zarządzania wojskiem przez MON. Jeśli normy zastosowane do wyliczeń w logistyce są błędne, zdezaktualizowane lub nadmierne, należy je zmienić i dostosować do realiów. To jednak również zadanie dla instytucji kierowniczych wojska, jakimi są sztab generalny i minister obrony.
Jeśli to jednak MON lekceważy uzasadnione potrzeby wsparcia i zabezpieczenia, biada jego kierownictwu, a także akceptującemu najwyraźniej taką sytuację sztabowi generalnemu. Wszystkie te instytucje muszą bowiem znać wojskowe porzekadło, że gdy amatorzy dyskutują o sprzęcie, profesjonaliści rozmawiają o logistyce. To przesada, bo sprzęt jest oczywiście ważny – bez niego nie ma mowy o budowaniu zdolności. Lecz tak jak każde pracujące urządzenie uzbrojenie i sprzęt wojskowy po jakimś czasie stają się nic niewarte bez zabezpieczenia logistycznego. Niedofinansowanie utrzymania zemści się srodze, gdy kupowany za ciężkie pieniądze i stanowiący w przekazie politycznym filar polskiej obrony sprzęt zepsuje się, nie wyjedzie z garażu (gdzie mógł czekać na defiladę, ale mógł i na wojnę). Pora w armii przywrócić właściwe proporcje priorytetów między amatorszczyzną a profesjonalizmem. W pierwszej kolejności dofinansować logistykę.