Jarosław Kaczyński w wywiadzie dla Teresy Torańskiej zażartował kiedyś, że „chciałby być emerytowanym zbawcą narodu”. Minęło 30 lat i mamy pewność, że Kaczyński jednak nie żartował. On przedstawiał swój polityczny plan. Kluczowe słowo to „zbawca” – ten, który ratuje od złego. Ta narracja, obudowana w polityczne mity i wsparta transferami socjalnymi, przyniosła PiS zwycięstwo, dlatego nie tylko zwolennicy, ale też wielu przeciwników uznało prezesa Kaczyńskiego za genialnego stratega. Ten w to uwierzył i dorzucił jeszcze nieomylność. I w gruncie rzeczy niewiele brakowało, aby trzecia kadencja Zjednoczonej Prawicy przypieczętowała ustrojowe zmiany w Polsce, a Jarosław Kaczyński w świetle jupiterów telewizji publicznej, zawłaszczonej dla celów partyjnej propagandy, namaścił swojego następcę i z wilii na Żoliborzu doglądał dzieła politycznego zbawienia.
Plan się jednak nie powiódł. PiS przegapił strukturalne zmiany zachodzące w polskim społeczeństwie, wybory wygrał, ale jednak przegrał, bo rządu nie stworzył, a huk obalonego mitu Kaczyńskiego – zbawcy narodu – był tak duży, że niczym echo zaczyna docierać nawet do najwierniejszego elektoratu. Jak w takich warunkach myśleć o odzyskaniu władzy, skoro nawet prezydent Duda zaczyna, choć niezdarnie, podkreślać swoją niezależność, a Mateusz Morawiecki i Przemysław Czarnek stoją już w blokach startowych, żeby zająć gabinet prezesa na Nowogrodzkiej? Kaczyński ma nowy plan – podpalić Polskę. Bo nie chodzi już o władzę, chodzi przede wszystkim o urażoną ambicję człowieka, który przez ostatnich osiem lat myślał: „Państwo to ja”.
Nie jestem zwolenniczką przeceniania wpływu jednostek na historię. Bliska jest mi raczej francuska szkoła „długiego trwania” Fernanda Braudela, która akcentuje znaczenie zmian cywilizacyjno-religijnych na dzieje ludzkości.