Manel to relikt przeszłości, który co jakiś czas zalicza efektowny comeback. Oto za stołem zasiada kilku panów i obraduje na tematy, które interesują wszystkich, i kobiety, i mężczyzn. W gronie wybrańców znajdują się eksperci od takich doświadczeń, jak macierzyństwo czy opieka nad starszymi członkami rodziny. Manel to odmiana panelu, w której brak reprezentacji ponad połowy społeczeństwa. Światli organizatorzy publicznych dyskusji dbają o to, żeby za stołem obrad zasiadali i mężczyźni, i kobiety. Ale niektórzy zaliczają wpadkę i usadzają rzędem samych panów. Manel jest jak spodnie dzwony, hit lat 70., potem przez dekady symbol krindżu, który jednak dzielnie wraca i czasem znajduje swoich amatorów.
Koronny argument organizatorów maneli jest taki, że pań nie ciągnie do wystąpień publicznych. „Dzwonię do nich, ale żadna nie może” – zaklinał się regularnie gospodarz jednego z popularnych programów telewizyjnych. To manipulacja na miarę zaczepek w rodzaju: „Same jesteście sobie winne, bo czemu kobiety nie garną się do polityki?”. Odpowiedź brzmi: a dlaczego panów nie ciągnie do pracy w domu, do zajmowania się na pełen etat wspólnymi dziećmi czy opieką nad wymagającymi pomocy rodzicami? I czy nie jest tak, że jeśli nie ma się wszystkich osób reprezentujących dane stanowisko, to się po prostu panelu nie organizuje? Kobiety, socjalizowane do bycia skromnymi i zgodnymi, oceniane przede wszystkim za wygląd i wiek (nie może być po pięćdziesiątce!), nie zawsze czują się pewnie w roli ekspertek. Panowie odwrotnie. Jeden z naszych kolegów z prywatnej telewizji opowiadał, że kiedy dzwonił z zaproszeniem do mężczyzny, ten często nawet nie pytał, na jaki temat ma się wypowiadać, tylko z mety umawiał się na konkretną godzinę.
Kiedyś manele były normą.