Pięć dziwactw polskiej polityki
Pięć dziwactw polskiej polityki. To dlatego czeka nas zapewne dreszczowiec dekady
1. Poparcie dla partii jest w Polsce niewiarygodnie stałe, jak wykute w kamieniu.
Szokujący był wynik ostatnich wyborów samorządowych, kiedy okazało się, że nastąpiło, ze śladowymi korektami, powtórzenie rezultatu wyborów parlamentarnych sprzed pół roku. Najnowsze sondaże przed wyborami europejskimi nadal podtrzymują tę tendencję. A 15 października miał miejsce, wydawałoby się, legendarny przełom, frekwencja była historyczna, znacznie wyższa niż przy zmianie ustroju w 1989 r., te kolejki w Jagodnie, poczucie wzruszenia, że demokracja zwycięża niepraworządność i korupcję. Ale już w kwietniu, przy udziale mniejszym o 22 pkt proc., wynik był taki sam, niemal do dziesiątych procenta. Oczywiście są tu dyżurne wytłumaczenia: struktura politycznych sympatii nieobecnych przy urnach jest statystycznie podobna do poglądów tych, którzy do głosowania poszli, dlatego ich ubytek niewiele zmienił. A jednak w październiku poszło do urn ponad 70 proc. młodych ludzi, a pół roku później tylko niespełna 40 proc. I co? I nic, bez różnicy między poglądami starych, młodych i średnich. Poza tym czas, jaki upłynął od października, był bardzo burzliwy. Odzyskiwanie TVP, prokuratury, zmiany w sądownictwie, komisje śledcze, odspawanie od Sejmu Kamińskiego i Wąsika, pozyskanie KPO, kwestia aborcji, protest rolników, narastanie wojennej grozy – a w sondażach i w wynikach wyborów tylko aptekarskie przesunięcia, jakby „suma wszystkich strachów” wyszła na zero.
Nie chodzi tu zresztą tylko o ostatnie wybory, te jesienne i wiosenne. Stałość poziomu poparcia dla politycznych formacji w Polsce jest znamienna od lat. PiS przez długi okres po 2015 r. miał ok. 40–43 proc. w sondażach i w wyborach, cokolwiek zrobił – z sądownictwem, trybunałami, nauczycielami, ze spółkami, Unią Europejską i czymkolwiek innym.