Dżerzi szop! Czy pan to widział?! – zawołała mnie wzburzona sąsiadka, wskazując oskarżycielskim palcem ścianę budynku po drugiej stronie ulicy.
– Ale tam jest napisane „Jerzy Shop” – zaooponowałem.
– Teraz pan widzi, co oni robią mi w głowie! – krzyknęła niestropiona.
– Jacy „oni”? – zapytałem zaniepokojony o jej słynny rozsądek.
– Ci, co nie chcą, żebyśmy mówili po naszemu – ciągnęła gniewnie. – Mogło być po polsku, po śląsku, nawet po ukraińsku, ale widział pan jakichś Amerykanów w tej dzielnicy? Idę mu powiedzieć, że jak tego nie zmieni, to nic u niego nie kupię.
Niedawno wziąłem udział w szkoleniu na temat elektronicznego systemu obsługi. Było świetne, ale mniej więcej od połowy wykładu nie potrafiłem się skupić. A konkretnie od chwili, kiedy prowadzący powiedział, że ten system „umożliwia fidbekowanie w trybie adhokowym”. Czy nie powinienem jako polonista zareagować i rzucić się rejtanem w poprzek jawnej zdrady polszczyzny naszej? Wszak mogłem panu prowadzącemu zwrócić uwagę, że zamiast używać tego potworstwa anglopodobnego, może po prostu powiedzieć, że program pozwala uzyskiwać od razu informację zwrotną. Tymczasem ja nic. Nie zaprotestowałem, a jedynie zanotowałem dla Was to kuriozum.
Powstrzymała mnie melancholijna myśl o ciągnącym się przez wieki podboju języków mniejszych przez wielkie: grekę, łacinę, francuski, hiszpański, mandaryński, rosyjski, angielski. Źródłem melancholii była refleksja, że podobnie jak ja na szkoleniu, tak samo mogli czuć się Jaćwingowie, Litwini, Prusowie, Pomorzanie, Burgundowie, Longobardowie, Sasi, Anglowie, Galowie, Celtowie, Polanie (i inni niepoliczeni), kiedy ich języki najechała łacina.