Próba zamachu na Donalda Trumpa wywołała wielką falę teorii spiskowych, domysłów, oskarżeń, politycznych spekulacji. Zważywszy na moment zamachu, wielu komentatorów już uznało strzały w Pensylwanii za decydujący punkt w kampanii prezydenckiej w USA, przesądzający o zwycięstwie kandydata Republikanów. Obraz rannego Trumpa, z podniesioną pięścią wzywającego swoich zwolenników do walki, stał się już medialną ikoną, potężnym kontrastem ze zdjęciami zmęczonego, zagubionego Joe Bidena. We współczesnych wyborach, jak wiemy, silniej niż racje decydują emocje. A te są dziś wyraźnie po stronie „cudem uratowanego przez Boga” Donalda Trumpa.
Kampania Bidena znalazła się w głębokim kryzysie. Od czasu pamiętnej debaty z Trumpem oczy całego świata – dziennikarzy, polityków, telewizyjnych i internetowych widzów – są w niego badawczo utkwione; każde potknięcie, zawieszenie głosu, niezborne zdanie jest rejestrowane, powielane, komentowane. Prezydent jest tego świadomy; widać, jak się stara, jak próbuje zatrzeć kolejne wpadki (choćby tę ze szczytu NATO, gdzie nazwał Zełenskiego Putinem), jak się zmaga ze sztywnością ciała i brakiem mimiki, co miałoby tylko potwierdzać, że cierpi (między innymi?) na chorobę Parkinsona. Bardzo to przykre, zwłaszcza że Biden jest/był naprawdę dobrym prezydentem i od zawsze bardzo porządnym, serdecznym człowiekiem. Teraz jest publicznie upokarzany, ośmieszany. Po części niestety na własne życzenie, bo – zapewne pod wpływem otoczenia rodzinnego i partyjnego – uwierzył, że powinien kandydować na kolejną kadencję. Sprawa jego wieku i wydolności jest dziś wielkim zmartwieniem nie tylko amerykańskich Demokratów, ale też demokratów na całym świecie.
Widać, że fizycznie i psychicznie 81-letni Joe Biden nie byłby w stanie sprawować najważniejszego urzędu świata do 2029 r.