Tylu królów i królowych w Polsce jeszcze nie widziałam – stwierdziła nie wiadomo do kogo sąsiadka. – Szkoda tylko, że przybyli z takiego powodu – ciągnęła nadal niedialogowo.
– Król nie król, pielgrzymkę do tego przeklętego miejsca każdy powinien przynajmniej raz w życiu odbyć – podjąłem, uznając się za zagadniętego.
– Byłam tam raz i więcej nie wrócę – patrzyła gdzieś niewidząco. – Bałam się strasznie, ale nie mogłam się od tej zgrozy oderwać. Aż mi było wstyd, że mnie to tak ciekawiło.
– Niepotrzebnie. Tak działa ludzki umysł. Pociąga nas oglądanie cudzego cierpienia. Szybko się też nim nudzimy, niektórzy pod tym namiotem nawet ziewali – uspokajałem.
– Trzeba było im zasugerować, że stamtąd nie ma innego wyjścia, jak przez tę bramę przed nimi. Myśli pan, że dalej by ziewali? – wreszcie na mnie spojrzała.
Podczas telewizyjnej relacji z uroczystości obchodów 80-lecia wyzwolenia obozu Auschwitz najbardziej działała na mnie scenografia. Wielki namiot, pod którym zgromadzono uczestników, przylegał do bramy obozowej. TEJ BRAMY. Podświetlana na przemian czerwonym lub zimnym szarym światłem budziła we mnie nieustanną grozę. Zwłaszcza wieża (zobaczcie jeszcze raz!) przypominała straszny pysk z małymi oczkami dwu okien i rozwartą gardzielą wrót gotową do połknięcia kolejnych wagonów z ludźmi. Wszyscy obecni zmieściliby się w jednym składzie kolejowym. Może podobnie było przy wcześniejszych obchodach, ale tym razem dotarła do mnie przerażająca wymowa tej inscenizacji. Ważni goście zwiezieni tam z różnych stron świata i umieszczeni niczym uchodźcy pod dachem namiotu. Namiot, jak to namiot, nie chroni przed żadnym poważnym zagrożeniem. Za to ceglana budowla, przed którą siedzieli – przeciwnie – trwa siłą kamiennej materii, która wchłonęła bezpowrotnie tyle istnień!