Kongres Kobiet odbywa się w Polsce co roku od 16 lat. Wymyślony przez Magdalenę Środę i Henrykę Bochniarz w 20. rocznicę transformacji ustrojowej, ma na celu stwarzanie warunków sprzyjających emancypacji kobiet. Bo tej mamy w Polsce po 1989 r. deficyt, co znajduje wyraz zwłaszcza w braku prawa do aborcji, odkąd panowie w garniturach i sutannach ustalili między sobą tzw. kompromis.
Kongres powstał, by przeciwdziałać dyskryminacji oraz ignorowaniu podmiotowości kobiet. Od 10 lat ma też swoją odnogę w Brukseli. Kongres brukselski tworzą osiadłe tam po akcesji do Unii Europejskiej polskie feministki na czele z dr Agatą Araszkiewicz, historyczką literatury i krytyczką sztuki. Właśnie wracam z brukselskiego X Kongresu, pełna świeżo nabytych podejrzeń, że poczucie wolności i zrozumienie dla równości zależą być może od takich przygodnych czynników, jak klimat, gleba i skład powietrza. Bo jak inaczej wytłumaczyć różnicę między kongresami polskim i belgijskim?
Kongres polski, rozrośnięty ponad miarę, ciąży ku liberalno-konserwatywnemu centrum i wydaje się bardzo mieszczański. Sprawia wrażenie formuły, która służy raczej kanalizowaniu politycznej energii kobiet niż jej wyzwalaniu. Wcale nie dlatego, że ktoś go tak wymyślił. To pewnie klimat, gleba i skład powietrza ponoszą za to odpowiedzialność. Siła inercji, która nad Wisłą dopada sensowne skądinąd osoby i gasi w ich głowach podpalone lonty, zalewając je wystygłym budyniem od firmy „Sławianie, my lubim sielanki”.
Kongres w Brukseli jest inny. Znacznie mniejszy, lecz radykalny w źródłowym sensie tego słowa, tj. sięgający do korzeni problemów. Żywiołowy, wywrotowy. Ten Kongres to nie zimny budyń, tylko ogień. Posługuje się językiem sztuki splecionej z aktywizmem, swobodnej ekspresji i przestrzeni dla ciała.