W krajach totalitarnych postęp nauki hamowany był przez to, że poszczególne słowa, nazwiska i pojęcia trafiały na listę zakazanych. To się mogło wydarzyć nagle, za sprawą kaprysu władz wynikającego z kolei z intryg ludzi, którzy robili szybką karierę na demaskowaniu „żydowskości” albo „reakcyjności” konkurentów.
Teoria względności Einsteina była na przykład zakazana i przez Hitlera, i przez Stalina. U tego pierwszego chodziło oczywiście o antysemityzm. Ale do czego przyczepili się bolszewicy? Otóż Albert Einstein cenił sobie austriackiego fizyka i filozofa Ernsta Macha. Śladem po jego pionierskich pracach nad rozchodzeniem się fali uderzeniowej jest jednostka prędkości odniesiona do prędkości dźwięku w danym ośrodku (nie da się jej na sztywno przeliczyć na kilometry na godzinę, bo zależy od temperatury, ciśnienia, chemicznego składu gazu itd.).
Jako filozof Mach był związany z nurtem zwanym empiriokrytycyzmem. Nieśmiertelny Lenin poświęcił temu nurtowi swoją jedyną pracę filozoficzną „Materializm a empiriokrytycyzm”, w której głosił wyższość tego pierwszego nad tym drugim. W normalnym kraju to nie miałoby znaczenia, ale w stalinowskiej Rosji działał niejaki Arkadij Timiriaziew, syn znanego przyrodnika Klimienta Timiriaziewa. W odróżnieniu od ojca nie miał żadnych osiągnięć naukowych. Na Uniwersytecie Moskiewskim grzecznościowo tytułowano go „profesorem fizyki”, ale za plecami nazywano „synem pomnika”, bo nie legitymował się żadnym stopniem naukowym – poza oczywiście stopniem „juniora”. Wkradł się w łaski Stalina, pisząc pracę dowodzącą, że Stalin jest genialnym fizykiem. Uzyskaną w ten sposób przychylność tyrana wykorzystał do rozkręcenia kampanii tropienia „reakcyjnych odstępców” wśród rosyjskich fizyków.