Słowo „empatia” robi karierę. W języku potocznym to synonim wszystkiego, co w nas godne pochwały: współczucia, etyczności, ofiarności. Jednak w znaczeniu naukowym empatia jest raczej moralnie dwuznaczna. To prawda, że może z niej wyniknąć coś dobrego, i często wynika, ale nie musi tak być.
Paul Bloom w książce „Przeciw empatii” sportretował ją bardzo niekorzystnie. Przede wszystkim jest wybiórcza. Potrzebuje jednej wyjątkowej osoby, na której może się skupić, ignorując morze innych, również wymagających pomocy. Empatię można poczuć wobec pojedynczego dziecka z Aleppo czy Mariupola, w najlepszym razie wobec jednej rodziny, ale nie da się objąć nią setek tysięcy ofiar. Ponadto jest stronnicza. Najłatwiej o nią, gdy mamy do czynienia z kimś podobnym do nas. „Wśród ofiar nie było Polaków” – ile razy słyszeliśmy to zdanie zamykające temat jakiejś zamorskiej katastrofy? Na podobnej zasadzie w czasie epidemii wirusa ebola media w Stanach Zjednoczonych pokazywały wciąż kilku zakażonych białych, nie poświęcając uwagi tysiącom chorujących Afrykanów.
A wskutek utożsamienia się z ofiarą empatia nierzadko popycha do przemocy. Jest emocją bez refleksji, odruchem i Bloomowi kojarzy się z wojną, a nie z moralnością. Nic dziwnego, że na empatii żerują populiści, np. gdy starają się zdemonizować jakąś grupę, opowiadając drastyczne historie o okropnościach popełnianych przez jej członków. To mogła być Grażyna, to mógł być Fafik – tak mamy pomyśleć, słuchając o rzekomym gwałceniu przez przybyszów „naszych kobiet” albo o grillowaniu domowych czworonogów. Bo empatia w gruncie rzeczy sprowadza się do impulsu, by chronić siebie. Dlatego Bloom uważa, że lepsze jest współczucie. W jego ujęciu współczucie to nie odruch, lecz dojrzała postawa etyczna, oparta nie tyle na emocji, ile na wiedzy i refleksji.