Od lat w polskiej polityce nie było bardziej paradoksalnego zjawiska niż nagła popularność debat prezydenckich w trwającej właśnie kampanii. Ponad 6 mln Polaków oglądało debatę trzech telewizji w Końskich. Co drugi włączony telewizor był nastawiony na starcie kandydatów do fotela prezydenckiego. To są wyniki, które można porównywać z największymi wydarzeniami sportowymi, takimi jak finał siatkówki na mistrzostwach olimpijskich. W ciągu ostatnich 12 miesięcy większą widownię zgromadził tylko finał Euro 2024 i dwa pierwsze mecze polskiej reprezentacji. Co więcej, niedużo gorzej wypadły debaty TV Republika (1,9 i 2,2 mln widzów) oraz „Super Expressu” (3,3 mln). Poza imprezami sportowymi taką oglądalność mają tylko duże wydarzenia typu pogrzeby papieskie czy śluby królewskie. Np. transmitowany przez sześć telewizji pogrzeb papieża Franciszka miał średnią widownię na poziomie 4 mln – ale gdzie mu tam do widowni pogrzebów Jana Pawła II czy pary prezydenckiej.
Jeśli chodzi o pozasportowe hity telewizyjne, to wygląda to trochę tak, jakby oglądalność była funkcją (nie)prawdopodobieństwa wydarzenia. Pogrzeb papieża można ostatnio zobaczyć średnio raz na 20 lat. Prezydent w naszym kraju ginie raz, może dwa razy na stulecie, ale żeby od razu para prezydencka, to ewenement. Pogrzeb papieża Polaka zdarza się zaś raz na milenium lub rzadziej. Więc mamy kolejny paradoks. Wybory prezydenckie to przecież impreza cykliczna. Są co pięć lat. Co więcej, debaty organizuje się teraz co kilka dni. A jednak ciągnie do nich i uczestników, i widzów, chociaż i jednym, i drugim nie zawsze one służą.
Rafałowi Trzaskowskiemu z pewnością nie posłużyła „organizacja” debaty w Końskich. Zaliczył po niej wyraźną zniżkę notowań (wg Ipsos nawet 8 pkt proc.). Najwyraźniej ma pecha do tego miasta: pięć lat temu nie przyjechał i przegrał wybory; teraz przyjechał i też przegrał – na szczęście tylko debatę.