Może i demokratyczny elektorat nie obudził się na czas i 1 czerwca doszło do katastrofy, ale to do rządu należy rekord. Właśnie mijają dwa miesiące od politycznego wstrząsu, a nasi ministrowie z premierem na czele ciągle są w grupowym letargu. Najwyraźniej wciąż nie zrozumieli, co się stało. Jak inaczej wyjaśnić to, że proponują interpretacje i rozwiązania, które cieszyć mogą tylko prawicę oraz satyryków i felietonistów?
Pierwszą myślą premiera Donalda Tuska było to, że polityka rządu była w zasadzie najlepsza, ale nie nadążyła za nią komunikacja. Rzecznik rządu nie informował właściwie o osiągnięciach tej ekipy, a w związku z tym media nie potrafiły sprawić, aby wiedza o tym, jak dobrze jest nam wszystkim, trafiła pod strzechy. Tu premier musiał zadać sobie pytanie: dlaczego rzecznik nie wykonał swojego zadania? No i trafnie sobie odpowiedział: to pewnie dlatego, że przez półtora roku nie powołaliśmy rzecznika. Możemy tylko spekulować, jak do tego doszło. Może nie udało się ustalić, czy ma to być ktoś z KO, Lewicy, Polski 2050, PSL, czy może „krytyczny przyjaciel” z Razem lub jakiś bezkrytyczny celebryta. A może uznano, że osiągnięcia bronią się same, a premier nie potrzebuje pomocy w chwaleniu się, bo ma Twittera? Mniejsza o to, ważne, że premier rzecznika powołał. Niestety, choć ten od razu wziął się do chwalenia osiągnięć rządu, mediów i komentatorów to nie zadowoliło. Zdesperowany premier zapowiedział rekonstrukcję rządu.
No i znowu nie było powszechnego zachwytu wśród dziennikarzy, publicystów i ekspertów. Niektórzy robili dobrą minę do złej gry, ale większość narzekała. Ktoś wspomniał o starym winie w nowych butelkach, ktoś dodał, że nie takie to znów nowe te butelki… Zaczęły się mnożyć żarty (mój ulubiony od „Orientuj się”: co takiego jest w żurku, czego nie miał Bodnar?