Historycznie rzecz biorąc, nic, co lalczane, nie jest nam obce. Poczciwe „wenuski”, pieski i kotki z gliny albo z terakoty doczekały się sążnistych opracowań. Ludyczne, wotywne, magiczne, straszliwe i pogodne, święte i wszeteczne – figurynki, lalki, maskotki, pacynki, marionetki, manekiny nie mają przed nami tajemnic. Pedagodzy i inni strażnicy wartości od dekad żyją spokojnie ze swoich doktoratów poświęconych straszliwości lalki Barbie. Myszki Miki i Prosiaczki sprzedają się dobrze.
Aż przyszedł potworek Labubu i nas zjadł. Wywrócił stolik, zaorał, zakasował i zmasakrował. Zostaliśmy z naszymi teoriami o lalkach reprezentujących, odwzorowujących, pośredniczących, zastępujących, bawiących, uczących i ożywających nocą niczym dorożkarze w bezkonnym świecie. Zagubieni, zgorszeni, rozczarowani. Bo żeby uprawiać antropologię, trzeba człowieka i kultury, a te zaraz zginą pod lawiną internetowego śmiecia i pod naporem humanoidalnych robotów.
Labubu to absolutnie postmodernistyczny, postrynkowy, metamarketingowy produkt, zredukowany do czystej formy produktowości. Istny sen Witkacego. Żadnej, nawet pozorowanej wartości użytkowej, symbolicznej, statusowej, nie mówiąc już o estetycznej. Każdy z napędów tej skrajnie jałowej, aczkolwiek skrajnie wybujałej w tym wypadku konsumpcji, jest atrapą i podróbką prawdziwej motywacji zakupów, której tutaj po prostu nie ma. Labubu nie tylko pozbawiona jest wszelkiej wartości wsobnej, lecz wartości w ogóle. Jest pożądany, kolekcjonowany, groteskowo przepłacany niby to na niby, dla żartu, ale żartu tu tak naprawdę nie ma. Ironia się nie wykształca, bo nie ma żadnego odniesienia. Nie chodzi o to, że ktoś udaje kolekcjonowanie rzadkich wersji „zabawki”. Nie chodzi o to, że ktoś udaje, że jest dzieckiem.