W październiku minie 10 lat od dnia, gdy Sejm głosami koalicji PO–PSL wybrał „na zapas” sędziów Trybunału Konstytucyjnego. Wykreowano w ten sposób wytrych, za pomocą którego w kilka tygodni później – gdy tylko zmieniła się sejmowa większość – politycy PiS włamali się do tej fundamentalnie ważnej dla współczesnej demokracji instytucji. Kolejne lata przyniosły systematyczny upadek Trybunału, którego apogeum stanowiły publiczne kłótnie między wybranymi wyłącznie przez PiS sędziami o to, czy Julia Przyłębska zakończyła już swoją kadencję jako prezes TK. Przyłębskiej nie ma już w Trybunale, podobnie jak nie ma w nim trzech tzw. sędziów dublerów, wybranych przez pisowską większość w grudniu 2015 r. w miejsce sędziów prawidłowo wybranych, od których prezydent Andrzej Duda odmówił przyjęcia przysięgi.
Na 15 sędziów Trybunału, których przewiduje konstytucja, obecnie jest ich 11. W grudniu skończy się kadencja Michała Warcińskiego, wtedy też odejdzie z Trybunału – na własną prośbę – Krystyna Pawłowicz. W 2026 r. upłyną kadencje dwóch kolejnych sędziów, a w styczniu kolejnego roku – jeszcze jednego. Jeśli zatem obecna koalicja rządowa podtrzyma swoją dotychczasową taktykę nieobsadzania miejsc w Trybunale, pod koniec obecnej kadencji Sejmu będzie w nim już jedynie Bogdan Święczkowski w roli prezesa oraz pięciu innych sędziów, którym kadencje kończą się w latach 2028–29. Jeśli tak się stanie, to będzie to w moim przekonaniu duży błąd, który może mieć istotne, negatywne konsekwencje po kolejnych wyborach parlamentarnych. Wydaje się bowiem przesądzone, że jeśli w kolejnym Sejmie większość – jak na to wskazują obecne sondaże – będą mieli posłowie z PiS i Konfederacji, wówczas wybiorą sobie 11 sędziów na podobieństwo Święczkowskiego czy też Stanisława Piotrowicza.