Ostatnio w jednej ze stacji telewizyjnych komentowałam zawetowanie przez prezydenta Nawrockiego ustawy, która miała ustabilizować pomoc dla migrantów i migrantek z Ukrainy. Byłam koszmarnie zawstydzona. Nie umiem sobie wytłumaczyć, jak to jest możliwe, że trzy lata po narodowym zrywie pomocy nastał narodowy zryw nieżyczliwości – mówiąc eufemistycznie. Zażenowana, mówiłam rzeczy oczywiste. Jak to, że samotne matki i babcie w obcym państwie potrzebują opieki, że pomoc od państwa jest potrzebna najsłabszym, którzy tutaj wychowują dzieci, starając się jakoś przepracować traumę.
Mówiłam, że nasze kultury są podobne, że zmiana społeczna już się dokonała, niezależnie od tego, jak absurdalnie długo będzie trzeba czekać Ukraińcom i Ukrainkom na obywatelstwo. Mówiłam, z poczuciem ogromnego zawstydzenia, że jeśli do kogoś nie trafiają argumenty związane z prawami człowieka, to może przekona go do większej życzliwości fakt, że Polska zarabia na Ukrainie dużo więcej, niż traci. Jeśli założymy, że osoby, które teraz dostają 800 plus, po prostu je marnują, to i tak Ukraińcy, którzy w Polsce i dla Polski pracują, przynoszą nam o wiele więcej dochodu (tak ze trzy razy – wedle badań). Rozkręcają tu swoje biznesy, zasilają nasze, tworzą swoje butiki, sieci kawiarni, swoje restauracje – i my z tego korzystamy.
Kulturowej zmiany nie zatrzyma żadna ustawa, ale może nam tę zmianę utrudnić – zamiast przypływu, będziemy widzieć potop. Tak wielką siłę mają społeczne narracje.
Obchody Dnia Niepodległości Ukrainy w Warszawie musiały mieć dodatkową ochronę, bo obawiano się przemocy. Dzieciaki, które zrobiły burdę w czasie pogo na koncercie, potraktowano jak niebezpiecznych przestępców i deportowano. Napruci kibole i inni „patrioci” po ulicach i tramwajach szukają okazji, żeby pobić „jakiegoś Ukraińca”.