Uff – tak w skrócie branża rowerowa skomentowała zeszłotygodniową decyzję o zamknięciu projektu dopłat do rowerów elektrycznych. W pierwszym odruchu reakcja ta może wydawać się niezrozumiała. Branża miała być istotnym beneficjentem tego programu, w którym rząd za pośrednictwem Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej (NFOŚiGW) obiecywał Polakom dopłaty na poziomie od 2,5 tys. (standardowy rower elektryczny) do 4,5 tys. zł (dla rowerów cargo). A w pierwszym podejściu dopłaty miały być nawet dwa razy hojniejsze. W 2024 r. 300 mln zł na ten cel pochodzić miało z Europejskiego Banku Inwestycyjnego (EBI).
Wizja kokosów przesłoniła wątpliwości. Zwłaszcza polskich producentów, którzy potrafili wypuścić na rynek całkiem udany rower elektryczny za 5 tys. zł. Łatwo policzyć, że dawało to przestrzeń do podnoszenia cen. Branża uwierzyła w program również z powodów psychologicznych. – Polakom bardzo trudno przekonać się do elektryków, bo ciągle jeszcze mało kto miał z nimi bezpośrednie doświadczenie użytkownika. W Niemczech było tak samo. Kiedy ludzie zaczęli kupować, swoim przykładem przekonywali do zakupu innych – opowiada, zastrzegając anonimowość, jeden z polskich producentów.
W rezultacie w 2024 r. niemal całe moce przerobowe polskich fabryk i montowni rowerów poszły w produkcję elektryków. Te jednak sprzedawały się słabo, bo klienci czekali na dopłaty. Zimnym prysznicem nie okazało się nawet odrzucenie wniosku o dofinansowanie projektu przez EBI. Ministerstwo Klimatu poinformowało, że program będzie procedowany w okrojonej formie. W lutym br. zakończyły się kolejne konsultacje i… nic. 17 września NFOŚiGW poinformował, że dopłat nie będzie. Producenci odetchnęli z ulgą. Klienci pewnie patrzą na to inaczej.