Moje pokolenie dorastało w cieniu wojny. Cień ów przybierał postać naładowanych emocjami obrazów walki i terroru z lat 1939–45. Nawet gdy starsi krewni nie dzielili się wspomnieniami, obrazy wojny i tak towarzyszyły nam w szkole, kinie czy na ulicy, gdzie miejsc „uświęconych krwią Polaków” było więcej niż kiosków Ruchu. Najperfidniej atakowały w koszmarach sennych, które uporczywie nawiedzały nas, urodzonych w latach 50., 60., 70. i 80., każąc nam raz po raz budzić się z krzykiem na chwilę przed rozstrzelaniem. Jeszcze na początku lat 2000. wyrażenia „w czasie wojny” czy „po wojnie” nie wymagały dookreśleń, bo wszyscy wiedzieliśmy, do której wojny się odnoszą. Międzypokoleniowa trauma drugiej wojny światowej stała się dla polskiej tożsamości wspólnym mianownikiem. Ukształtowała też nasze wyobrażenia o wojnie jako takiej.
Dzisiaj – nie po raz pierwszy – wyobrażenia te utrudniają nam rozeznanie w sytuacji. Umyka nam, że wojna nie wszędzie wyglądała tak jak u nas i że obecnie również nie musi tak wyglądać. W Wielkiej Brytanii – wyjąwszy bitwę o Anglię – koszmaru nie doświadczano bezpośrednio. Rozmaitych niedogodności i tam nie brakowało, ale wszystkie bledną przy naszych łapankach, egzekucjach i obozach zagłady. We francuskiej strefie Vichy nikt –prócz Żydów bez francuskiego paszportu i w pewnym momencie także rosyjskich emigrantów – nie zaznał terroru w skali zbliżonej do tego, co działo się w Europie Wschodniej.
To, że wojna oznacza dla nas wyłącznie blitzkrieg, szubienice na ulicach i komory gazowe, sprawia, że nie potrafimy jej rozpoznać, gdy prowadzona jest innymi środkami.