Włączyłam z ciekawości, bo dowiedziałam się, że piosenki z tego animowanego musicalu wyprodukowanego przez Netflix od tygodni okupują listy przebojów. W końcu sama jako nastolatka podśpiewywałam ścieżkę dźwiękową z moich ukochanych seriali, jak „Czarodziejka z Księżyca” czy „Jem i Hologramy”, których animowane bohaterki były dla mnie wzorcową realizacją ideału kalos kagathos. Walczyły ze złem, były piękne, mądre, dobre i wyjątkowe.
Odpaliłam więc „K-popowe łowczynie demonów” – w pierwszym wrażeniu kreska mnie odrzuciła, była jak z emotikonów, jak ze sklepu z zabawkami, poczułam się zbyt dorosła. Ale za chwilę byłam już wciągnięta w historię. Globalne gwiazdy k-popu Rumi, Mira i Zoey prowadzą podwójne życie – gdy nie występują na wyprzedanych stadionach, wykorzystują swoje tajemne moce, aby chronić fanów przed demonami. Jako Huntr/x muszą się zmierzyć z boysbandem Saja Boys, którego członkowie to upiory wysłane, żeby wysysać ludzkie dusze.
Z odcinka na odcinek przekonywałam się, że jest to jedna z najlepszych historii, jakie oglądałam w telewizji – z pozoru lekka, roztańczona, przerysowana, eksplodująca kolorami, infantylnymi motywami, jak to w k-popowej estetyce bywa, ale to lśniące cacuszko w środku kryje iście jungowską opowieść o władzy, manipulacji, samopoznaniu i wolności. Jak w „Gwiezdnych wojnach” toczy się tu walka jasnej strony mocy z ciemną. A człowiek wtedy staje się prawdziwie wolny, kiedy uzna swój cień albo jeśli dojrzy swoje światło, nawet gdy mu się wydaje, że jest na zawsze stracony dla występku. Bo kiedy tkwisz w przekonaniu, że jesteś zupełnie dobry albo zupełnie zły, żyjesz w kłamstwie, wiecznym lęku i wstydzie.
Serial ten pokazuje, jak osoby u władzy manipulują tymi, którzy się wstydzą, boją okazać słabość albo w siebie uwierzyć.