Jarosław Kaczyński chyba nie jest sentymentalny, ale być może jeszcze zatęskni za Andrzejem Dudą, którego przez lata tak jawnie lekceważył, a na koniec jeszcze dodatkowo upokorzył, nie pozwalając swoim ludziom, aby dali mu jakąś pracę czy choćby kawałek miejsca na zapleczu polityki. Były prezydent nie został nawet zaproszony na „wielką konwencję programową” PiS w Katowicach. Po prostu – nie ma człowieka. Trudno współczuć Andrzejowi Dudzie i byłej Pierwszej Damie, bo ich dwie kadencje mocno zdegradowały, a nawet ośmieszyły najwyższy urząd w państwie. Ale prestiżu prezydentury szkoda. Według konstytucji i ojców założycieli III RP to miał być urząd ponadpolityczny, pozapartyjny, symbolicznie jednoczący wszystkich Polaków. Chyba najbliżej tej formuły był Aleksander Kwaśniewski; bardzo starał się Bronisław Komorowski, że przypomnę organizowane przez niego 11 listopada marsze „Dla Niepodległej”, trasą łączącą pomniki dawnych politycznych rywali – Dmowskiego, Witosa, Paderewskiego, Piłsudskiego. Dziś niewyobrażalne.
Złe wieści dla prezesa PiS
Odkąd prezydentów zaczął wskazywać Jarosław Kaczyński, konstytucyjne złudzenie prysło, urząd stał się narzędziem partyjnej polityki i polaryzacji. I niby teraz jest tak samo, bo nowego prezydenta też wskazał prezes PiS, a Karol Nawrocki z zaangażowaniem realizuje linię walki z „reżimem Tuska”, to jednak sytuacja jest zasadniczo odmienna. Dudę wybierał „ogół ludu pisowskiego”, Nawrocki został prezydentem tylko dzięki „antytuskowemu” sojuszowi wyborców PiS i Konfederacji. PiS to było za mało. Paradoksalnie daje to Nawrockiemu przewagę nad Kaczyńskim.
Jest tu też kolejna zła wiadomość dla prezesa: wybory parlamentarne nie mają drugiej tury, a udana kampania Konfederatów spowodowała, że prawicowy elektorat rozpadł się, głównie według linii pokoleniowych.