Bracia Goncourtowie powiedzieli podobno: „Kobiety mogą zrobić coś wybitnego, tylko śpiąc z wieloma mężczyznami i niejako wysysając ich duchowo: pani Sand, pani de Staël…”. Długi jest żywot mizoginii, skoro o „pani Sand”, czyli George Sand, do dziś mówi się przede wszystkim jako o partnerce Fryderyka Chopina. Co prawda tylko w Polsce, bo we Francji bierze się pod uwagę, że dzieło jej życia to nie opieka nad pianistą, ale 70 powieści, wiele opowiadań, sztuk teatralnych, artykułów i listów, a także styl bycia, który otworzył horyzonty myślowe potomnym. Nieco zmienia to spojrzenie film Michała Kwiecińskiego, ale stereotyp i tak trzyma się mocno.
W czasach Sand rozwód kosztował kobietę nie tylko utratę środków do życia, lecz przede wszystkim prawa do wychowywania własnych dzieci. Pisarka po odejściu od męża tak właśnie została ukarana. A jednak przetrwała. Zarobiła na siebie pisaniem, z synem i córką kontakty utrzymała, jednocześnie walcząc o własną podmiotowość.
Tymczasem Goncourtowie ufundowali nagrodę literacką, którą w Europie uważa się za najbardziej prestiżową. Nic dziwnego, francuskie jury zwykle wychwytuje trendy, które przekładają się na dobrą sprzedaż, oraz wskazuje dzieła, które ujawniają, co nam w duszy gra. Spośród czworga tegorocznych finalistów uwagę zwracają książki dwóch pisarek i pisarza o rodzinnej ciszy, która staje się narzędziem wykluczenia. Wspólnym mianownikiem jest poszukiwanie przodków, których istnienie pamięć rodzinna zepchnęła w milczenie. Ważna jest forma tych dzieł, nietradycyjna, łącząca reportaż z autobiografizmem, intymistykę z polityką.
Belgijka Caroline Lamarche przerywa rodzinne milczenie wokół przodka, który przecież był bohaterem, w mieście Liège nawet wystawiono mu pomnik.