„Mamy wielkie zadanie, by odbudować polską demokrację, która jest dzisiaj w wielkiej mierze zniszczona” ogłosił Jarosław Kaczyński 11 listopada. Powiem jasno: jeśli za coś prezesa Kaczyńskiego podziwiam, to za jego upór w odbudowywaniu demokracji. Po tym, jak ją Kaczyński w latach 2005–07 pierwszy raz zaczął odbudowywać, lecz mu brutalnie przerwano, a potem, gdy w latach 2015–23 już prawie całkowicie ją odbudował, ale Donald Tusk znowu wprowadził patologię i zamordyzm, obecnie jest ona w stanie krytycznym, z którego prezes będzie ją musiał po raz kolejny wybudzać.
Nie wiem, czy Kaczyński nie powinien już dać sobie z tym odbudowywaniem spokoju, bo to robota głupiego. Człowiek się naodbudowuje, a Tusk i tak weźmie i to zepsuje. Zostaną tylko ruiny, zgliszcza i Żurek. Rozumiem przywiązanie Kaczyńskiego do demokracji, ale jak się nie da, to się nie da. Zwłaszcza że uparł się odbudowywać z pomocą takich ludzi jak Ziobro, Błaszczak czy Bąkiewicz. Wystarczy na nich spojrzeć, żeby wiedzieć, że to się nie uda. Gdybym był demokracją i usłyszał przemawiającego Bąkiewicza, uciekłbym i schował się w piwnicy, mając nadzieję, że nikt mnie nie znajdzie i nie wyda.
Kaczyński ostrzega, że Tusk, używając ludzi takich jak Żurek do niszczenia demokracji, którą on potem musi odbudowywać, odwołuje się „do tej najgorszej, najmarniejszej, najbardziej żałosnej, najbardziej bezwartościowej części naszego społeczeństwa”. Co z tą bezwartościową częścią zrobić, żeby więcej w odbudowywaniu demokracji nie przeszkadzała? Niedawno na manifestacji PiS Bąkiewicz zaproponował użycie napalmu. Po rzęsistych brawach, jakie otrzymał, wnioskuję, że w partii uznano pomysł za ciekawy, pokazujący, że w sprawie demokracji i podnoszenia poziomu społeczeństwa Polska po powrocie PiS do władzy nie musi iść drogą Wschodu czy Zachodu.