Hasła i przyrzeczenia powtarzane na użytek kampanii wyborczej (także to: nie będziemy prywatyzować szpitali) do niczego się już nie przydadzą. Nadszedł czas prawdy: jak sprawić, by lekarze i pielęgniarki - „te panie", jak je nazwał premier Kaczyński - lepiej zarabiali i nie musieli szukać zatrudnienia za granicą, a pacjenci nie czekali w kolejkach i leczyli się w lepszych warunkach? Platformie Obywatelskiej, partii do tej pory opozycyjnej, przypadała na razie wdzięczna rola recenzentki reform, które ochronie zdrowia fundowała władza - zarówno, gdy ministrem był grabarz kas chorych Mariusz Łapiński z SLD, jak i przez ostatnie dwa lata, gdy resortem kierował w imieniu Prawa i Sprawiedliwości Zbigniew Religa.
Nocne rozmowy
Obie partie zostawiły po sobie taki bałagan, że nowy rząd ma olbrzymie pole do popisu. Ale na tym polu jest wiele min. W tej dziedzinie, niezależnie od rozbudzonych oczekiwań, wciąż można jeszcze sporo popsuć. Czy nowa minister Ewa Kopacz ma tego świadomość? - Oczywiście, że tak - odpowiada, zaciągając się kolejnym papierosem. Prosi, by wybaczyć jej tę jedyną, jak mówi, słabość. - Zamierzam wszystko planować rozsądnie. Ufam, że można budować nowy system na porozumieniu. Będę starała się ze wszystkimi dogadać.
Nie będzie to łatwe. Nawet dla minister, o której blisko zaprzyjaźniony z nią premier opowiada w mediach, że jak nikt inny zna się na sztuce negocjacji, bo potrafiła dogadać się w macierzystym Szydłowcu z sześcioma związkami zawodowymi. Przy całym szacunku dla tych umiejętności, które Ewa Kopacz pokazała, kierując ZOZ w 12-tys. mieście (w latach 1995-2001), stoją dziś przed nią dużo większe wyzwania. Bo kto dotyka problemów służby zdrowia, od razu zanurza się w głębokim morzu sprzecznych interesów. Pogłębia je oczywiście chaos trwający w systemie, z którego każdy próbuje wyrwać dla siebie jak najwięcej. Minister zdrowia musi umieć pacyfikować te nastroje, a jak pamiętamy, sięgnęły one w tym roku zenitu. - Będę dyskutowała z samorządami i związkami zawodowymi długie noce, by dojść do porozumienia - obiecuje dr Kopacz. Za deklaracjami nawiązania dialogu społecznego muszą jednak iść konkrety. A tych Platforma Obywatelska w kwestii reformy lecznictwa na razie ma niewiele.
- Nie wiem, ile będziemy mieć pieniędzy w przyszłym roku, w jakim stanie znajduje się system informatyczny NFZ, jakie koszty pochłonie rozszerzona lista refundacyjna leków - wylicza nowa minister. Przy takiej skali niewiadomych trudno cokolwiek planować. Rozpisany przez Ewę Kopacz grafik pracy na najbliższe trzy lata jest na razie wypełniony ogólnikami: decentralizacja Narodowego Funduszu Zdrowia na sześć regionalnych i samodzielnych instytucji, wprowadzenie koszyka gwarantowanych przez państwo świadczeń zdrowotnych, za co najmniej trzy lata - prywatne ubezpieczenia dodatkowe.
Nie stoją za tymi planami żadne projekty ustaw, za to wszystkie brzmią znajomo. Pierwszy punkt - to powrót do nigdy nie zrealizowanej koncepcji połączenia 16 kas chorych w kilka regionalnych instytucji ubezpieczeniowych. Nie zrealizowano tego pomysłu z winy Mariusza Łapińskiego i SLD, które uparło się tak gorliwie wywiązać ze swych przedwyborczych obietnic w 2001 r., że kasy chorych scentralizowano w jeden, istniejący do dzisiaj, moloch zwany Narodowym Funduszem Zdrowia.
Zdaniem Ewy Kopacz demonopolizacja Funduszu - slogan, który pod koniec ostatniej kadencji powtarzał także PiS, choć dwa lata wcześniej, podczas poprzedniej kampanii wyborczej, marzył się tej partii powrót do finansowania służby zdrowia z budżetu - pozwoli wreszcie zrealizować ideę, by pieniądz szedł za pacjentem. To kolejne zaklęcie, pani minister ma jednak pomysł, jak wypełnić je treścią. - Pacjenci będą mogli ulokować swoje składki w tym funduszu, który przedstawi im najlepszą ofertę. A wcześniej dyrektorzy szpitali zadecydują, z którymi spośród sześciu funduszy podpiszą najlepsze kontrakty. To wszystko poprzedzimy wielką kampanią informacyjną, pacjenci dowiedzą się o kadrze, sprzęcie i warunkach leczenia w swoich szpitalach.
Włożyć do koszyka
Ciekawe, jak będziemy mogli wykorzystać te informacje? Na przykład, że jeden szpital ma świetną aparaturę, a w drugim pracuje doskonały personel. Idea, aby pacjenci nogami głosowali na konkretnych lekarzy i ci mieli później za to wyższe uposażenia, może sprawdzić się w lecznictwie ambulatoryjnym lub w placówkach prywatnych - ale niekoniecznie w wieloprofilowych szpitalach-molochach, gdzie pacjenci trafiają raczej z konieczności, a nie z własnego wyboru. Czy można wyobrazić sobie, by mieszkańcy Tarnowa zaczęli od 2010 r. - kiedy zapowiadana reforma miałaby wejść w życie - płacić składki w funduszu z Pomorza, skoro ich szpital postawiłby właśnie na tego ubezpieczyciela? - Teoretycznie tak - mówi Ewa Kopacz. Zgodnie z tą ideą kilka ogólnopolskich firm będzie konkurowało o tego samego pacjenta. - Ale obiecuję, że nikogo nie rozboli z tego powodu głowa. Przeprowadzimy reformę ewolucyjnie, zero rewolucji.
Pani minister wybrała już sześć miast na stolice regionalnych funduszy: Gdańsk, Katowice, Kraków, Poznań, Warszawa, Wrocław. Pojawia się jednak pytanie, czy ten podział uwzględnia zasoby finansowe i dochody przyszłych ubezpieczalni? Czy nie okaże się po roku, że cztery są bogate, bo składki ulokowali w nich lepiej uposażeni, a dwa klepią biedę, gdyż przyszło im - nawet tylko ze względów regionalnych - ubezpieczać więcej rolników i bezrobotnych? Nie wiemy, czy decyzje dyrektorów szpitali o zawarciu kontraktu z funduszem z drugiego końca kraju nie spowoduje, że mieszkańcy zostaną bez doraźnej opieki? Co innego poważne operacje serca, które można wykonać w kilku ośrodkach, a co innego cukrzyca, którą mieszkaniec Podlasia powinien leczyć na najbliższym oddziale interny.
Chciałoby się wierzyć także w zapewnienie, że po latach obietnic składanych przez poprzednich polityków doczekamy się wreszcie koszyka świadczeń gwarantowanych, a więc listy wycenionych świadczeń, po zsumowaniu których będzie można powiedzieć, na co nas stać w publicznym lecznictwie. Do tego zadania przymierzało się już kilka ekip i choć ostatnia dotarła najdalej - prezentując w czerwcu katalog wystandaryzowanych procedur, wykonywanych we wszystkich specjalnościach medycznych - zabrakło najważniejszego: policzenia kosztów. - Koszyk mamy więc wirtualny, a my zrobimy realny - zapewnia minister, ale nie zdradza terminu zakończenia tej operacji.
Recepty na podwyżki
Wirtualny koszyk, wirtualny RUM, wirtualna reforma - tak można podsumować ostatnie lata w ochronie zdrowia. Paradoksalnie, tylko pieniądze, które w ostatnim czasie zasiliły szpitale i konta pracowników, nie są wirtualne, choć większość tak je traktuje. Czy mimo niezaprzeczalnego wzrostu nakładów z 3 do 4,5 proc. PKB ktoś odczuł poprawę w państwowych szpitalach? A przecież składka na ubezpieczenie zdrowotne zwiększyła się z 7,5 do 9 proc. Przyszły rok będzie od kilku lat pierwszym, w którym wysokość składki nie wzrośnie (chyba że nowy rząd sięgnie do kieszeni podatników, czego dziś nikt nie wyklucza). Mimo to w budżecie Narodowego Funduszu Zdrowia ma znaleźć się 48 mld zł - to o 20 mld więcej, niż miały do dyspozycji kasy chorych osiem lat temu.
W ostatnich dwóch latach pensje pracowników wzrosły, niektórym rzeczywiście o 30 proc., często kosztem pogorszenia sytuacji finansowej placówek medycznych. I nikt nie dostrzega poprawy - ani pacjenci czekający w kolejkach, ani pielęgniarki i lekarze. Ich sytuacja na tle innych zawodów nadal wygląda fatalnie, bo zaniedbania w pogoni za średnią krajową są wieloletnie. Zresztą zarobki w służbie zdrowia to wina złego systemu, a nie tego, że nikt nie chce dać tu wyższych uposażeń.
Może więc to nie pieniądze stanowią główny problem? Bardziej przeszkadza brak wizji przekształceń systemu i odwagi politycznej do przeprowadzenia zmian. - Nawet za cenę utraty popularności trzeba je przeprowadzić - powiada Ewa Kopacz, ale czyż nie pobrzmiewa w tym echo wypowiedzi każdego ministra, który z zapałem próbował zabierać się za reformy uszczelniające system ochrony zdrowia i wprowadzające czytelne zasady kontraktowania świadczeń? Popularność tracił, a mimo to niczego nie poprawiał. Nie ma gwarancji, że obecna ekipa odróżni się na tym tle od swoich poprzedników. Od samego podziału Narodowego Funduszu Zdrowia pieniędzy nie przybędzie.
Platforma Obywatelska mogłaby jednak wykorzystać swoje szanse dzięki nowoczesnemu podejściu do ekonomii. Do tej pory zarządzający ochroną zdrowia woleli nie zauważać, że opieka zdrowotna wraz z wprowadzeniem ubezpieczeń wyszła poza ramy opieki socjalnej, jest pełnoprawną gałęzią gospodarki i tak ją należy reformować. - Nie pozwolę na żadną centralną akcję oddłużania szpitali, dyrektorzy muszą nauczyć się działać zgodnie z wymogami rynku - twardo obstaje nowa minister.
Pierwszym testem dla jej konsekwencji będzie już początek nowego roku, kiedy wraz z wejściem w życie unijnych przepisów, ograniczających czas pracy lekarzy, może zabraknąć w szpitalach nawet 30 tys. specjalistów. - Unikniemy paraliżu szpitali, jeśli szybko znowelizujemy ustawę o zakładach opieki zdrowotnej - zapowiada Ewa Kopacz i ma na to zaledwie miesiąc. Co ciekawe, nowe przepisy, które minister chce od nowa dostosować do unijnych zaleceń, Sejm przyjął raptem pięć miesięcy temu, jakby celowo podkładając minę swym następcom. Od stycznia każdy lekarz zatrudniony na etacie może przepracować na oddziale maksymalnie 48 godzin tygodniowo, a co najbardziej skomplikuje obsadę - zanim rozpocznie kolejny dzień pracy, należy mu się 11 godzin nieprzerwanego wypoczynku. Może pracować więcej, jeśli się dobrowolnie zgodzi - ale nasi lekarze uzależniają to od kolejnych podwyżek, na które na ogół szpitali nie stać.
Co więc planuje pani minister? Trzy scenariusze: - Najpierw trzeba zmienić ustawę, by była bardziej elastyczna i nie normowała czasu pracy bardziej rygorystycznie niż w całej Unii. Potem wykorzystać wszystkie rezerwy na podwyższenie kontraktów w szpitalach. I wreszcie dogadać się z lekarzami. To przecież odpowiedzialni ludzie, chciałabym namówić ich na kontrakty - tłumaczy. Problem w tym, że większość medyków boi się rezygnować z etatu i przejść na samozatrudnienie - tu co prawda pieniądze są większe, ale lekarz sam musi opłacić ZUS, podatki, nie ma chorobowego i płatnych urlopów.
Klub ciężko doświadczonych
Minister zdrowia, która tak wierzy w dobrą wolę środowiska medycznego i ceni perswazję, chce pokazać lekarzom i pielęgniarkom perspektywę wyjścia z zaklętego kręgu, w którym wszyscy - personel i pacjenci - utknęliśmy wiele lat temu. Diabeł tkwi w szczegółach konkretnych ustaw modernizujących system, ale jeśli dla tej koalicji rzeczywistym priorytetem jest reforma ochrony zdrowia (tak jak zapowiadał Donald Tusk w kampanii wyborczej), trzeba zacząć natychmiast, by zdążyć swoje plany zrealizować.
Po 1 stycznia 1999 r., kiedy to utworzono kasy chorych, wszystkie reformy w ochronie zdrowia toczyły się bez wizji i spójnej strategii. Jakbyśmy pogrążyli się w chaotycznym tańcu świętego Wita. Od 1989 r. resort zdrowia miał 16 szefów. Może dlatego właśnie w zarysie programu Ewy Kopacz widać tyle elementów spójnych z pomysłami poprzedników, którzy znaleźli się dziś w opozycji. W parlamencie można dziś powołać klub byłych ministrów zdrowia (Balicki, Piecha, Religa, Sidorowicz, a także Sośnierz - do niedawna prezes NFZ). Marek Balicki z SLD dążył kiedyś do przekształcenia szpitali w spółki prawa handlowego, a Zbigniew Religa planował wraz z Andrzejem Sośnierzem zdecentralizować NFZ. - No cóż, trudno tu odkryć jakąś Amerykę. Potrzebna jest tylko konsekwencja - sumuje obecna minister. Do niedawna to ona surowo recenzowała w gabinecie cieni swych politycznych adwersarzy.
Na zadane podczas kampanii wyborczej pytanie, czy ministrem zdrowia powinien być lekarz, Ewa Kopacz odpowiedziała, że może, ale nie musi - ważne jest doświadczenie menedżerskie. Sama jest politykiem i pediatrą ze specjalizacją medycyny rodzinnej. Na szczęście jest też matką studentki VI roku medycyny, co pozwala mieć nadzieję, że będzie dążyć do tego, by córka nie musiała szukać pracy za granicą.