Polacy lubią politykować, nie lubią jednak aktywnie uczestniczyć w życiu politycznym. Nawet najprostszy wyraz tej aktywności, udział w wyborach sprawia przykrość i skłania do wybrania się do lokali wyborczych w najlepszym przypadku połowę uprawnionych. Podczas ostatnich wyborów parlamentarnych jesienią 2007 r. padł swoisty rekord, głosowało ponad 50 proc. Polaków, najwięcej od pamiętnych wyborów 4 czerwca 1989 r. Dla porównania, w ostatnich wyborach na Ukrainie uczestniczyło 64 proc. Ukraińców.
Wielu analityków polskiej sceny publicznej próbuje dowodzić, że Polacy nie głosują, bo mają pod górkę. Anachroniczny system meldunkowy powoduje, że duża część naszych rodaków mieszka gdzie indziej, niż ma zapisane w dowodzie osobistym. Do tego dochodzi liczna emigracja skazana na głosowanie w nielicznych konsulatach. Heroizm emigrantów można było obserwować jesienią ubiegłego roku, gdy wszystkie stacje telewizyjne pokazywały kilometrowe kolejki chętnych do zagłosowania w Irlandii i w Wielkiej Brytanii. Widać wyraźnie, że Polacy chcą, ale nie mogą. Jak im pomóc?
Politycy i publicyści od kilku już lat odkrywają panaceum: głosowanie elektroniczne. Dajmy możliwość zagłosowania przez Internet, a problem niskiej frekwencji rozwiąże się. Aktywność wzrośnie zwłaszcza wśród ludzi młodych. Po pierwsze, to oni mają najtrudniej - studiują poza miejscem meldunku, oni także stanowią trzon nowej emigracji. Po drugie, są z Internetem za pan brat.
Wielka debata na temat internetowych wyborów odbyła się w 2005 r., kiedy frekwencja wyborcza okazała się rekordowo niska. Wypowiedział się wówczas m.in. Kazimierz Wojciech Czaplicki, kierownik Krajowego Biura Wyborczego. W obszernym opracowaniu dotyczącym różnych form elektronicznego głosowania doszedł on do wniosku, że głosowanie przez Internet jest jak najbardziej dopuszczalne, a jego upowszechnienie w praktyce demokratycznej to tylko kwestia czasu.