Przy okazji konfliktu gruzińskiego zobaczyliśmy nową twarz Lecha Kaczyńskiego. Sam prezydent nie ukrywa, że były to jedne z najlepszych chwil w jego życiu. Poczuł się – wyznawał – jak za czasów pierwszej Solidarności, kiedy przemawiał na wiecach, dowiódł męstwa, gdy trzeba było nocą pokonać samochodem 350 km do Tbilisi, dowiódł odwagi, gdy bez kuloodpornej kamizelki stanął na wielkim wiecu przed parlamentem i oskarżył o tchórzostwo europejskich przywódców. Niech więc poseł Palikot nie pyta już o biuletyny opisujące stan zdrowia prezydenta. On przecież może wytrwać w warunkach ekstremalnych nawet 20 godzin, a Tusk ma zły cholesterol.
Czy prawdziwe są doniesienia, że gdy tylko wybuchła sprawa rosyjskiej agresji na Gruzję, prezydent nie wezwał z urlopu Anny Fotygi, ale sięgnął po specjalistów od politycznego marketingu, zwłaszcza Adama Bielana? Zważywszy na to, co działo się później, takie relacje wydają się bardzo wiarygodne. Dla każdego specjalisty od marketingu sytuacja była wymarzona, tworzyła bowiem obraz, do którego prezydent autentycznie pasował. Od dawna podtrzymywał specjalne stosunki z Gruzją, od zawsze był antyrosyjski i próbował zmontować jakiś blok mający nas uniezależnić od rosyjskich dostaw energii i okrążyć Rosję. Od zawsze nie miał zaufania do Europy, zwłaszcza do Francji i Niemiec, czego dobitnym wyrazem jest brak ostatecznej ratyfikacji traktatu lizbońskiego i kolejne dość pokrętne zapowiedzi w tej sprawie.
Tak jest, proszę państwa, możemy czuć się bezpiecznie, leci z nami pilot – dopowiedziano nam w kolejnym wywiadzie ozdobionym kolejnymi obrazkami.
Na dodatek ten pilot ma plan lotu. Zdumiewające, jak zachęcony wiecowym aplauzem Lech Kaczyński wszedł szybko w buty Lecha Wałęsy skłonnego sobie wyłącznie przypisywać moc sprawczą wielu wydarzeń. Z kolejnych wywiadów dowiedzieć się więc mogliśmy, że zasadniczym elementem planu jest ściągnięcie wojsk i instalacji amerykańskich na terytorium Polski jako gwarancji bezpieczeństwa, co porównywalne jest z przystąpieniem do NATO i UE. I to się prezydentowi udało, mimo kluczenia rządu. Zasługa jest więc jego, zasługą rządu jest wyłącznie to, że w ostatniej chwili dojrzał i zrozumiał wagę tego dzieła.
Dowiedzieliśmy się ponadto, jak wiele problemów prezydent rozwiązał osobiście – wynegocjował najlepszy z możliwych traktat lizboński, wyrzucił Kazimierza Marcinkiewicza ze stanowiska premiera, prawie sam zlikwidował WSI, przez długie miesiące powstrzymywał akcje protestacyjne, a nawet zakupił rafinerię w Możejkach. Prezydent oczywiście działa z pełną rozwagą i odpowiedzialnością, na przykład nie opublikuje szybko aneksu do raportu z weryfikacji WSI, bo jest tam wprawdzie sporo ciekawych faktów, ale również sporo niepodbudowanych faktami interpretacji. Nie zmienia to oczywiście ogólnej oceny działań Antoniego Macierewicza, jako jedynego, który mógł tę patologiczną służbę rozwiązać, ale pod czujnym okiem Lecha Kaczyńskiego.
Dalsze elementy planu to obrona Polski solidarnej, dlatego nie będzie zgody na żadne chaotyczne ruchy – prywatyzację służby zdrowia, decentralizację oświaty (prezydent już przyjął delegację ZNP, który broni zacięcie stanu obecnego), na dalszą decentralizację władzy rządu i przekazanie jej części samorządom. Prezydent będzie też bronił wolności mediów, zwłaszcza publicznych, które wprawdzie bywają gorsze niż TVN, ale jak pluralizm, to pluralizm. Weto stosuje bardzo rzadko, czyli niczego rządowi nie utrudnia, ale gdy trzeba będzie, powie swoje „nie”...
Te kilka wywiadów prezydenta wywołało zachwyt części mediów i publicystów. Prezydent, który w nich nikogo nie obraża, nie złości się i nie tupie na media, a nawet wierzy w ich ewolucję w pożądanym przez siebie kierunku, który jasno przedstawia swoje plany i jeszcze na dodatek przyjmuje dymisję nielubianej minister Fotygi – wywołuje już uczucia przyjazne. Wyraźnie się przecież zmienia, już nie jest prezydentem PiS, ale mężem stanu. To nie jest już Lech Kaczyński wyraźnie źle czujący się w prezydenckim gorsecie, zamknięty, małostkowy i obrażalski. Przecież rozmawia nawet z TVN bojkotowanym przez PiS! Na dodatek mamy zapowiedź zmian w samej Kancelarii. Wiadomo było, że zaplecze jest problemem prezydenta. Teraz kluczową rolę ma tu pełnić Piotr Kownacki, urzędnik rzeczywiście fachowy, były prezes Orlenu, mający zupełnie przyzwoite referencje.
Ta marketingowa strategia przynosi już efekty. Przede wszystkim dlatego, że udało się w znacznej części opinii publicznej stworzyć wrażenie symetryczności zachowań. Prezydent i premier, jeżeli są w sporze, to w jednakowym stopniu obaj są winni braku współpracy. Przy okazji podpisywania umowy w sprawie tarczy uwidoczniło się to ze szczególną siłą. Drobne złośliwości z obu stron, chłopcy bawiący się w piaskownicy, gdy dzieją się rzeczy ważne – to dość powszechny ton komentarzy.
Tymczasem w rzeczywistości żadnej symetrii nie ma. Nie ma też – jak przedstawia to Lech Kaczyński – nieustannego ataku na niego. Większość owych „przecieków” dotyczących udostępnienia samolotu, formy zaproszenia, sporu o miejsce podpisywania, nagłaśniana była przez pracowników Kancelarii Prezydenta, która od dawna w tej dziedzinie się wyspecjalizowała – by przypomnieć słynne konferencje prasowe ministra Michała Kamińskiego na rozkopanym Krakowskim Przedmieściu, co utrudniać miało ruch prezydenckich limuzyn. Gospodarzem podpisania umowy był minister spraw zagranicznych i nic dziwnego, że jedną z jego propozycji miejsca podpisania był pałacyk MSZ przy ul. Foksal, a w końcu Kancelaria Premiera. Wystarczyło spojrzeć, jak rzecz wyglądała w Czechach i kto niepotrzebnie nie pchał się przed kamery.
Także inicjatorem awantury o dwugłowy wyjazd na szczyt Unii Europejskiej nie był premier, który o organizację tego spotkania skutecznie zabiegał, ale prezydent, który uznał, że kwestia Gruzji to wyłącznie jego domena. Przy tej okazji przedstawiciele Kancelarii Prezydenta ukuli nawet określenie, że w kwestii tej istnieje jakiś „porządek konstytucyjny” przyznający prezydentowi pierwszeństwo. O ile tę formułę w przypadku wystąpienia telewizyjnego można grzecznościowo zaakceptować, to o polityce zagranicznej konstytucja mówi już jasno, że prowadzi ją rząd, a prezydent z nim jedynie współdziała. Nie ma żadnego „konstytucyjnego pierwszeństwa”, a posługiwanie się tym poręcznym określeniem prowadzi do nieuprawnionego zwiększania władzy i oczywiście do gorszących sporów.
Przestano niemal wspominać o braku nominacji ambasadorskich, o tym, że prezydent nieustannie obraża ministra spraw zagranicznych i nawet nie zaprzecza, że podejrzewa go o agenturalność (ostatnio ponoć był agentem ruskim). Demonstracyjne poparcie dla byłego wiceministra Waszczykowskiego, który złamał wszelkie reguły, jakie powinien szanować wysoki urzędnik państwowy, a nawet przypisywanie mu patriotycznych pobudek działania, nie powinno być praktyką stosowaną przez prezydenta, bo to zwyczajnie psuje państwo. Na dodatek Waszczykowski przychodzi do BBN, które stało się kolejnym ośrodkiem nowej ofensywy, także zagranicznej, z zadaniami równymi tym, jakie ma władza wykonawcza. Cóż bowiem w praktyce oznacza „nadzorowanie budowy tarczy”, jak nie wchodzenie w kompetencje wykonawcze ministra obrony?
Nie bulwersuje, że jednym z prezydenckich doradców zostaje były wiceminister spraw wewnętrznych, który moralnie współodpowiedzialny jest za śmierć dwojga policjantów i ma opinię politycznego awanturnika. Prawie żadnym echem nie odbił się godzący w bezpieczeństwo żołnierzy, także w Afganistanie, brak podpisu prezydenta pod ustawą mającą zakończyć weryfikację WSI i uporządkować sprawy wywiadu wojskowego. Prezydent spokojnie przesłał ustawę do Trybunału Konstytucyjnego, aby przeciągnąć sprawę, której przeciągać nie powinien, tym bardziej że wcześniej nie wyegzekwował od swego doradcy Jana Olszewskiego zakończenia procesu weryfikacji właśnie w trosce o bezpieczeństwo państwa i żołnierzy. Miał narzędzia, by to zrobić. Urok prezydenckiego urzędu polega jednak także na tym, że można niewiele robić, nawet jeżeli jest się zwierzchnikiem Sił Zbrojnych, bowiem i tak ciężar odpowiedzialności, w tym najważniejszej, konstytucyjnej, spada na innych. Po prostu na rząd.
Gdy przeczytać, co prezydent mówi o rządzie, to też żadnej symetrii nie widać. Może nawet widać niezmierzoną cierpliwość Tuska wobec oskarżeń o brak patriotyzmu, uleganie Niemcom, brak polityki zagranicznej, zniszczenie polityki wschodniej. I zaniedbania w walce o bezpieczeństwo energetyczne. W sumie, wnosząc ze słów prezydenta, jest to najgorszy rząd po 1989 r., rząd niekierujący się żadnymi wartościami, a jedynie politycznym marketingiem, którego jedynym celem jest doprowadzenie Tuska do stanowiska prezydenta.
Lech Kaczyński mówi więc dokładnie to co Jarosław Kaczyński, chociaż oczywiście jego język jest dziś nieco bardziej powściągliwy. Żaden prezydent w przeszłości nie mówił tak o żadnym rządzie, z którym przyszło mu współpracować. Żaden nie odrzucał właściwie wszystkich priorytetów rządu, a w rezultacie całej prowadzonej przez niego polityki. Nie widać nawet chęci zachowania jakiejś równowagi. Widać wyłącznie chęć blokowania do czasu, aż przyjdzie jedyny możliwy do zaakceptowania przez prezydenta rząd, czyli Jarosława Kaczyńskiego.
Nie oznacza to, że po stronie rządu i PO nie ma win. Zupełnie niepotrzebnie wywołano dyskusję o zmianie konstytucji i ustaleniu nowego podziału zadań między prezydentem i premierem. Jeżeli nie ma się armat, by taką zmianę przeprowadzić, można wprawdzie powołać komisję konstytucyjną, czego oczywiście nie zrobiono, ale nie ma co nadmiernie eksploatować tematu. Po co sugestie o Trybunale Stanu dla prezydenta, skoro wiadomo, że żaden taki zamysł się nie powiedzie?
Rzeczywistość jest taka, że jesteśmy świadkami starcia się dwóch obozów politycznych, które dzieli wszystko – wizja Polski w świecie, wizja ładu wewnętrznego, sposób uprawiania polityki, kultura polityczna. Przedstawiciele tych obozów muszą spotkać się w walce o prezydenturę. Wiadomo na pewno, że jednym będzie Lech Kaczyński, drugim najprawdopodobniej Donald Tusk. Wiemy też, że kampania musi być długa, bowiem jeden kandydat ma wiele do odrobienia, drugi jest urzędującym premierem, co zmniejsza jego szanse, zwłaszcza wobec braku zaplecza związkowego, kościelnego, radiomaryjnego. Nie należy więc oczekiwać współpracy w najbliższych latach, nie należy nawet oczekiwać ustalenia kilku priorytetów, wobec których prezentowane będzie jednolite lub podobne stanowisko. Należy oczekiwać ciągłego zwarcia.
Dla PiS prezydentura Lecha Kaczyńskiego to ostatnia linia obrony po klęsce 2007 r. Dla PO odsunięcie Kaczyńskiego to niezbędny warunek realizacji rządowych planów. Stawka jest większa niż sam urząd prezydenta. Tu dziś przebiega główna linia frontu.