Ci, którzy się do Gdańska nie wybrali, stracili też okazję poznania nowego, budującego oblicza przynajmniej dwóch polskich polityków. Jerzy Buzek pokazał prawdziwą klasę, w sposób imponujący wyważając w trakcie dyskusji racje przedstawiane przez krytycznego wobec nowych nurtów Leszka Balcerowicza oraz Jana Kulczyka – teraz entuzjastycznie zaangażowanego w zieloną rewolucję. Donald Tusk zaś, postrzegany dotąd jako pragmatyczny polityczny menedżer, zaprezentował się jako polityk refleksyjny i intelektualnie głęboki, kiedy mierzył się a vista z najtrudniejszym wyzwaniem konferencji, jakim było pogodzenie idei solidarności i rynku w warunkach narastającego kryzysu.
Formułując tezę, że „dzięki solidarności wolność staje się do zniesienia”, Tusk przywrócił publicznej refleksji na temat dziedzictwa Solidarności tischnerowską jakość, co się od dawna nikomu nie udało. W Gdańsku otrzymaliśmy dowód, że polska debata nie musi być tak absurdalna, prostacka i dysfunkcjonalna, jak to, co obserwujemy na co dzień. Wracając do starych korzeni przekonaliśmy się, że są one żywe i mogą być nadspodziewanie owocne. Także w sensie praktycznym. Bo w gdańskiej atmosferze nawet – mający konkretny i znaczny materialny wymiar – kompromis w sprawie emisji gazów cieplarnianych okazał się łatwiejszy, niż można było sądzić. Gdy mali ludzie zamilkną, także w Polsce polityka może jeszcze być budująca i piękna. Warto było być w Gdańsku, żeby się o tym przekonać. Donald Tusk nie miał racji mówiąc, że Lech Wałęsa to symbol „Koniec. Kropka”. Do kropki jeszcze daleko.