Po jednej stronie są rabusie z biednego, pogrążonego w chaosie afrykańskiego kraju, wyposażeni w szybkie motorówki opuszczane ze statków-matek, telefony satelitarne, GPS-y, broń automatyczną, ręczne granatniki. Po drugiej - zredukowane do minimum ze względów ekonomicznych, wymieszane narodowościowo, kulturowo, wyznaniowo załogi. Mają one do obrony statku co najwyżej armatki wodne i koktajle Mołotowa (o ile zdążą i zechcą się bronić, ryzykując życie).
Od czerwca 2008 r. Rada Bezpieczeństwa ONZ wydała 4 rezolucje dotyczące zwalczania piractwa. Ostatnia, z grudnia 2008 r., przyjęta jednogłośnie, pozwala siłom międzynarodowym ścigać piratów z powietrza oraz na lądzie, gdzie mają swoje bazy. Ale to nie jest Cieśnina Malakka, gdzie piractwo udało się mocno ograniczyć. To ogromny akwen, a napastnicy w poszukiwaniu łupów zapuszczają się coraz dalej od wybrzeży - 300-400 mil morskich. Państwa UE w ramach zbrojnej misji morskiej "Atalanta" wysłały w ten rejon 20 okrętów. Włączyły się też USA, Rosja, Japonia, Indie, a nawet Chiny. Jednak stanowczo za mało na skuteczną ochronę szlaków żeglugowych. Niektórzy dowódcy wojskowi oceniają potrzeby na kilkaset (nawet 500) okrętów plus wsparcie lotnicze. To oznaczałoby gigantyczne koszty i chwilowe osłabienie potencjału militarnego w innych, bardziej newralgicznych rejonach. Lepiej rokuje ewentualne uderzenie w lądowe bazy piratów, ale to stwarza zagrożenie dla życia ludzi z uprowadzonych statków. I bez ustabilizowania sytuacji w Somalii też nie rokuje trwałych rezultatów. A to znów wymaga dużej i drogiej akcji zbrojnej.
Na razie lwia część kosztów spada na barki armatorów. Mają oni do wyboru dwie strategie - albo ryzykują, że ich statek padnie łupem, albo każą swoim kapitanom zrezygnować z drogi przez Kanał Sueski.