Kompetencyjne spory prezydenta z premierem mają już swoją długą historię. Raz było ostro, gdy prezydentowi odmawiano samolotu do Brukseli, raz łagodniej, gdy panowie jeździli wspólnie i demonstrowali na konferencjach prasowych sztuczne do bólu uśmiechy. Nigdy jednak nie było tak jak w ów feralny wielkanocny poniedziałek, kiedy to prezydent w obliczu wielkiej ludzkiej tragedii skarżył się, że nie został na czas poinformowany, skutkiem czego pojawił się w Kamieniu w kilka godzin po premierze.
Tu już zabrakło nie tylko wyczucia, kiedy można prowadzić prestiżowe i wyborcze porachunki, ale po prostu dobrego smaku, by nie powiedzieć przyzwoitości. To było poniżej godności urzędu, jaki Lech Kaczyński sprawuje i którego sztandar chce tak wysoko, właśnie godnościowo, wznosić. Jeżeli tak często żąda się szacunku dla głowy państwa i najwyższego urzędu, to wypada go samemu także szanować.
Nawet jeżeli prezydenta na czas nie powiadomiono, to dobrze byłoby milczeć, bo to przecież zwyczajnie wstyd wyciągać osobiste żale i urażoną ambicję w obliczu tragedii, zwłaszcza gdy samemu ogłasza się długą żałobę. Lech Kaczyński tego nie potrafił, co znaczy, że emocjonalna granica niechęci czy wręcz nienawiści została przekroczona. Podobnie jak przekroczył ją rzecznik rządu oznajmiający, żeby urzędnicy prezydenta oglądali po prostu telewizję. Nawet jeżeli miał sporo racji – bo przecież prezydencki personel liczy kilkaset osób, w tym Biuro Bezpieczeństwa Narodowego – to też powinien był milczeć. Choćby dlatego, aby nie dawać pretekstu do rozważań o kolejnej kłótni między prezydentem i premierem, bo kłótni wówczas jeszcze nie było.