W piekle polskiego futbolu, gdzie dwóch przyjaciół z boiska wymyśla sobie od najgorszych, bo tylko jeden z nich mógł zostać prezesem PZPN, gdzie do ostatniej chwili przed rozgrywkami nie można ustalić składu ekstraklasy, a minister sportu wtrąca się w niedostatki licencyjne skazanego na grę w niższej klasie klubu, bo sam wywodzi się z tego miasta, gdzie nieustannie kopie się dołki pod zagranicznym trenerem kadry, przychodzi nagle zupełnie niespodziewany sukces. Zwołana ad hoc, na trzy dni przed meczem, reprezentacja Polski, po dobrej grze wygrywa z liczącym się przeciwnikiem, mistrzem Europy z 2004 r. Grecją 2:0. Nasz bramkarz nie puszcza jak poprzednio żadnej „szmaty", wszystkie linie wzorowo współpracują, a debiutujący piłkarz strzela obie bramki. Gazeta sportowa, która suchej nitki nie pozostawiała przez pół roku na naszej kadrze oraz kwestionowała uczuciowy związek trenera z klubami jego holenderskiej ojczyzny, triumfująco konstatuje „Znowu mamy drużynę".
Po wiośnie z marnymi meczami nasza reprezentacja wkracza w ważny cykl jesiennych spotkań w ramach eliminacji o finał Mundialu, z całkiem realną perspektywą awansu. Nie tylko w piłce nożnej, ale i w sporcie w ogóle nigdy nie ma całkowitej pewności zwycięstw. Na tym właśnie polega magia tej dziedziny. Nigdy też nie jest tak źle, ani tak dobrze, jak to widzą nie tylko kibice, ale i przedstawiciele mediów. Niemniej konstruktywne i życzliwsze traktowanie reprezentacji bardziej pomoże w przygotowaniach do meczów z Irlandią Płn. (5.09), Słowenią (9.09), Czechami (10.10) i Słowacją (14.10) niż stosowana dotąd huśtawka narzekań.