Wystawa jest znacząca, choć zabrakło na niej dwóch najsłynniejszych prac artysty: „Wiosny” oraz „Narodzin Wenus”. Cóż, florencka Galeria Uffizi strzeże ich jak oka w głowie i nie wypuszcza poza swoje mury nawet na tak niecodzienne okazje. Gdy blisko 10 lat temu organizowano podobną wystawę w Paryżu, Francuzi także nie doprosili się obu prac.
Brak ten ma – paradoksalnie – swoje dobre strony. Po pierwsze, zachęca do uważnego poznania całej twórczości Botticellego, a nie tylko cmokania z zachwytem nad paroma pracami i zbywania innych ledwie przelotnym spojrzeniem. Po drugie, pozwala dostrzec, że artysta stworzył wiele równie pięknych, a z warsztatowego punktu widzenia nawet lepszych prac. („Narodziny Wenus” są zjawiskowe, ale „Wiosna” ma zawikłaną symbolikę, artysta miesza nieco na siłę wątki neoplatońskie z chrześcijańskimi, fatalnie skomponował całość, jakby na siłę zszywając z kilku mniejszych części – doprawdy trudno powiedzieć, skąd ta bezkrytyczna adoracja i popularność).
Za sprawą kilku obrazów stał się dziś Botticelli gwiazdą niemal pop-kulturową, ale w przeszłości bywało różnie. Urodził się w 1445 r. we Florencji i tam też spędził większość życia. Nie założył własnej rodziny, ale był bardzo przywiązany do swych braci, z którymi mieszkał. Niechętnie podróżował, nie wyróżniał się z tłumu artystów żadnymi ekstrawaganckimi upodobaniami. Ot, nie wychylał się i skwapliwie korzystał z umiejętności, jakie posiadł.
Za życia uchodził za artystę dobrego, ale nie wybitnego. Na brak pracy jednak nie narzekał, mając w ręku nie tylko zamówienia ze strony zamożnych Medyceuszy, ale też ich – otwierające wiele drzwi – rekomendacje.