Jak należało oczekiwać, głównym bohaterem 60 festiwalu był jednak Roman Polański, który z oczywistych powodów nie mógł do Berlina przyjechać. „Ghost Writera” (polski tytuł „Autor widmo”, ponoć wymyślony przez samego Polańskiego, nie brzmi chyba najlepiej) pokazano już drugiego dnia Berlinale i od razu tytuł znalazł się w czołówce rankingów drukowanych nie tylko w branżowych gazetach. Wprawdzie nie wszyscy się zachwycali, np. w międzynarodowym „Screenie” można było przeczytać pełną złośliwości recenzję, zatytułowaną dwuznacznie „Blady »Duch« Polańskiego”, z jedyną tylko wątpliwą pochwałą, mianowicie taką, że po obejrzeniu filmu nie trzeba już czytać książki Roberta Harrisa, nie było jednak najmniejszych wątpliwości, że Polański nagrodę dostanie, zastanawiano się jedynie, jaki to będzie kruszec.
Pojawiały się obawy, że jeśli byłby to Złoty Niedźwiedź, decyzja mogłaby być odebrana – nawet wbrew intencjom nagradzających – jako gest polityczny i manifestacja poparcia dla przebywającego w areszcie domowym zasłużonego twórcy. Na szczęście jury, obradujące pod kierownictwem Wernera Herzoga, oceniło film, a nie przypadki Polańskiego, i słusznie przyznało nagrodę za reżyserię. (O samym filmie, który można już oglądać w polskich kinach, pisaliśmy obszernie w poprzednim numerze „Polityki”).
Kto konkurował z Polańskim? Zacznijmy od biogramów reżyserów zamieszczonych w festiwalowym katalogu, gdyż to ciekawa lektura. Wynika z niej, iż twórca „Ghost Writera”, urodzony w 1933 r., był obok Japończyka Koi Wakamatsu (1936 r.) najstarszym twórcą uczestniczącym w konkursie. Cała reszta to nowe roczniki, przeważnie sześćdziesiąte i siedemdziesiąte, a najmłodszy w całej stawce Burhan Qurbani, niemiecki reżyser z afgańskimi korzeniami, urodził się w 1980 r. Są zatem młodsi o pokolenie, czy już niemal dwa pokolenia, od Polańskiego i innych starych mistrzów, decydujących o obrazie światowego kina przez ostatnie dziesięciolecia. Jakie kino chcą robić?
W bliskim planie
Najogólniej można powiedzieć, że pragną przywrócić kinu ludzką twarz. Nie mają najmniejszego zamiaru ścigać się z hitami multipleksów, nie epatują rozmachem inscenizacyjnym, nie nadużywają efektów specjalnych. Ktoś, kto przyszedłby na konkursowy pokaz prosto z „Avatara”, mógłby pomyśleć, że to zupełnie inna sztuka. To zapewne dlatego w bufecie wielosalowego Cinemaxxu, w którym odbywały się niektóre pokazy, wywieszono stosowne ogłoszenie: „W czasie festiwalu popcornu nie sprzedaje się”.
I rzeczywiście, wprost trudno sobie wyobrazić konsumpcję prażonej kukurydzy podczas wyświetlania niektórych filmów, np. duńskiej „Rodziny”, gdzie oglądamy z bliska, jak umiera senior rodu, wokół łoża którego zgromadzili się najbliżsi. Kamera skupia się na twarzy, zaś operator dźwięku zapisuje każdy najcichszy jęk konającego. Trwa to parę długich minut – aż do ostatniego tchnienia. Jakby wrażeń było jeszcze za mało, następnie pokazuje się nam żmudny ceremoniał ubierania zmarłego.
Podobnych scen, kiedyś nie do pomyślenia, mieliśmy więcej. Współczesne kino nie uznaje bowiem żadnego tabu, podchodzi z kamerą do człowieka na najbliższą odległość, pokazując go również w sytuacjach ekstremalnie intymnych, które kiedyś obraz jedynie sugerował. Dzisiaj nic nie zostanie widzowi oszczędzone – ani ostateczne sytuacje egzystencjalne, ani banalna fizjologia. Jednym z najżywiej przyjmowanych filmów festiwalu był japoński obraz „Gąsienica”, wspomnianego już Koi Wakamatsu. Jest 1940 r., z wojny wraca do rodzinnej wsi i do żony bohater niezwykle zasłużony dla ojczyzny i cesarza, obwieszony medalami, lecz pozbawiony nóg i rąk. Reszta ciała funkcjonuje jednak normalnie, a jego obsługą, i to w każdym sensie, ma teraz zająć się pozostawiona swemu losowi żona (w tej roli nagrodzona Srebrnym Niedźwiedziem Shinobu Terajima). Reżyser tłumaczył, że zrobił zaangażowany film antywojenny, z czym trudno się nie zgodzić, lecz najbardziej bulwersujące i komentowane okazały się sceny erotyczne. Także w tej kategorii kino potrafi jeszcze zaskakiwać.
Premierę najnowszego filmu Michaela Winterbottoma „Morderca we mnie” poprzedziła fama, że znajdą się w nim sceny nadzwyczaj brutalne, jakich jeszcze w kinie nie widzieliśmy. Zapowiedzi sprawdziły się – na szczęście – tylko częściowo, choć szeryf sadysta, maltretujący okrutnie swe kochanki, z pewnością trafi na krótką listę najbardziej bestialskich bohaterów współczesnego kina.
Na tym tle pozycją ze wszech miar wyjątkową okazał się nagrodzony Złotym Niedźwiedziem turecki „Miód” 46-letniego reżysera Semiha Kaplanoglu. Akcja toczy się prawdopodobnie współcześnie, w odległej wsi ukrytej wśród gór Anatolii, lecz jednocześnie jest to historia dziejąca się poza konkretnym miejscem i czasem, pełna uniwersalnych symboli i znaczeń. Ojciec, matka i synek w kadrze przypominają fotografie z głośnej swego czasu międzynarodowej wystawy fotograficznej „Rodzina człowiecza”. Matka pozostaje trochę na drugim planie, jakby nie została dopuszczona do tajemnicy, którą dzielą ojciec z synkiem, porozumiewający się ze sobą szeptem.
Ściszonym głosem opowie chłopiec ojcu sen, który mu się przyśnił. To zapowiedź następujących potem zdarzeń. Ojciec trudniący się pszczelarstwem, jeśli można tak fachowo nazwać podbieranie miodu z prymitywnych uli wieszanych na drzewach, wyrusza pewnego dnia daleko w góry, ponieważ w pobliżu domu zbiory są coraz bardziej marne. Nie wróci z tej wyprawy. Nadwrażliwy, żyjący w świecie swej wyobraźni chłopiec nie traci wiary, że ojca odnajdzie, tym bardziej kiedy nadchodzi ważne dla wyznawców Mahometa święto, w czasie którego oczekują nadejścia proroka.
Krótki kurs Koranu
Jedną z nieoczekiwanych korzyści wyniesionych z tegorocznego festiwalu była krótka lekcja Koranu. W dialogach pojawiały się całe wersety przypominające podstawy wiary. (Film nakręcony w Niemczech przez Burhada Qurbaniego zatytułowany był wręcz „Shahada”, czyli „Wiara”). Nigdy dotychczas, i to chyba nie tylko w Berlinie, nie mieliśmy tylu filmów poświęconych kwestii muzułmańskiej. Czy jednak tylko muzułmańskiej? Otóż nie, gdyż w każdym wypadku był to również problem kraju, w którym toczyła się akcja. W reprezentującym Indie niemal trzygodzinnym filmie „Nazywam się Khan” tytułowy bohater, grany przez bożyszcze Hollywoodu Shaka Rukk Khana, po wydarzeniach 11 września 2001 r. przemierza całe Stany, by znaleźć się w pobliżu prezydenta i przekazać mu arcyważną wiadomość „Nazywam się Khan i nie jestem terrorystą”. Od tego spotkania może bardzo wiele zależeć.
Pierwsza scena wspomnianej „Shahady” dzieje się w niemieckiej wielkomiejskiej dyskotece. Skaczący wysoko młodzi ludzie skandują refren piosenki, której sens jest mniej więcej taki, że narzucanymi przez społeczeństwo normami nie należy się już w ogóle przejmować, gdyż naprawdę liczą się dzisiaj zupełnie inne wartości, jak chociażby drinking and fucking. W tłumie poznajemy jedną z głównych bohaterek, muzułmankę, która ma problem z niechcianą ciążą. Fabuła ma modną obecnie altmanowską strukturę, trzy różne wątki biegną równolegle, czasem zbliżając się do siebie. Wszyscy młodzi muzułmanie przeżywają typowe dla swych zachodnich rówieśników problemy (jeden z nich jest gejem), jednocześnie tracąc oparcie w pokoleniu rodziców, które nie chce dostrzec nowej rzeczywistości. Są wyobcowani podwójnie, w domu i na ulicy, a to już jest problem ich nowej ojczyzny, w której chcą budować swą przyszłość.
Z kontrowersyjnym filmem „W drodze” przyjechała w tym roku do Berlina Bośniaczka Jasmila Zbanić, która trzy lata temu dostała Złotego Niedźwiedzia za „Grbavicę”. W nowym obrazie pokazuje młode małżeństwo, które znalazło się w poważnym kryzysie za sprawą mężczyzny, niegdyś zasłużonego na wojnie, dziś z powodu problemów z alkoholem pozbawionego pracy, który znajduje oparcie w środowisku konserwatywnych muzułmanów. W błyskawicznym tempie upodabnia się do swoich nowych przyjaciół.
Reżyserka tłumaczyła w „The Hollywood Reporter”, że podobne zachowania są wyrazem frustracji narastającej w jej ojczyźnie: „Wcześniej czuliśmy się jak Europejczycy, ale teraz Europa nas nie potrzebuje. Musimy więc szukać innej tożsamości”. Sam film niczego nie rozstrzyga, stawia tylko ważne pytania o przyszłość tej części kontynentu.
Rumun potrafi
Oczywiście, możemy się chełpić, że „nasz Romek”, jak czasem mówią stołeczne aktorki, które nie miały okazji zobaczyć Polańskiego na żywo, dostał ważną nagrodę, ale marna to pociecha. Zabrakło bowiem polskiego filmu nie tylko w konkursie głównym, ale w licznych przeglądach towarzyszących. Jak już zostało wyjaśnione, choć może jednak nie do końca, najlepsze filmy ubiegłego roku – „Rewers” Lankosza i „Dom zły” Smarzowskiego – nie mogły być nawet brane pod uwagę, ponieważ zostały „spalone” prezentacją na Warszawskim Festiwalu Filmowym, który awansował do międzynarodowej kategorii A. Co dobrze świadczy o naszym festiwalu, ale nie najlepiej o promocji polskich filmów.
A przykładowo taki Rumun potrafi, czego tegoroczne Berlinale było kolejnym dowodem. Grand Prix Jury trafiło w ręce Florina Serbana, autora filmu „Kiedy chcę gwizdać, gwiżdżę”, którego główny bohater, młodociany więzień, tak bardzo tęskni za wolnością i miłością, że ucieka zza krat, mimo że do odsiadki pozostało mu już niewiele dni. Rumuni nie po raz pierwszy ogrywają w kinie swoją biedę i cywilizacyjne zapóźnienie, spowodowane przez komunistyczny reżim Ceauşescu, ale tak czy inaczej jest to jakaś propozycja. Tymczasem nasze kino nie miało pomysłu, jak opowiedzieć światu o tym, co się z nami stało po 1989 r. W jednym z branżowych czasopism pokazały się już typy na tegoroczne Cannes – wymienia się tam kolejny film rumuński, węgierski oraz rosyjski. I znowu bez nas. Co zmusza do tego, byśmy się zastanowili, zarówno filmowcy jak i krytycy, czy nasz entuzjazm po ostatnim festiwalu w Gdyni nie był jednak ponad miarę.
Mieliśmy jednak w Berlinie akcent polski. W norweskim filmie „Poniekąd łagodny człowiek” bohater, były więzień, wynajmuje norę, do której gospodyni wstawia mu zdezelowany telewizor, odbierający tylko jeden program, przypadkiem polski. Mamy na ekranie fragmenty programów „Jaka to melodia?” i „Taniec z gwiazdami” oraz filmów „Trędowata” i „Piłkarski poker”. Gospodyni, która zajęta jest seksualnym napastowaniem swego sublokatora, nie ukrywa jednak, że nie przepada za polskim kinem.