Obdarzony niezwykłą wyobraźnią Amerykanin Tim Burton od początku kariery zajmuje się opowiadaniem bajek. W ciągu 25 lat nakręcił kilkanaście trochę śmiesznych, trochę mrocznych filmów, na ogół z pogranicza fantastyki i horroru, w tym m.in. gotyckiego „Batmana”, wzorowanego na opowieściach grozy „Edwarda Nożycorękiego”, krwawą operę „Sweeney Todd”. O żadnym nie można powiedzieć, że przypomina konwencjonalną baśń.
Jako bardzo młody, zdolny rysownik z Burbank, Burton stawiał swoje pierwsze zawodowe kroki w wytwórni Walta Disneya. Szybko jednak z niej odszedł, aby móc realizować własne, autorskie projekty niemieszczące się w sztucznym, landrynkowym świecie jelonków Bambi i dalmatyńczyków. Burtona pociągała tragiczna dickensowska wizja rzeczywistości, której smutek równoważył groteskową formą, czerpiąc swobodnie z niemieckiego ekspresjonizmu, kina niemego, a najwięcej z tandetnej, kiczowatej estetyki kina klasy B. połowy ubiegłego wieku.
Bez ograniczeń
Jednym z ulubionych filmów Burtona jest na przykład horror science-fiction „The Brain That Wouldn’t Die” niejakiego Josepha Greena o nawiedzonym profesorze, który przeszczepił po wypadku samochodowym głowę swojej narzeczonej. Ogromną sympatią darzył również Edwarda Davisa Wooda Jr., pośmiewisko Hollywoodu, twórcę pozbawionej smaku i gustu głupawej historyjki „Plan 9 z kosmosu”, w której lądujące na cmentarzu UFO udawały podwieszane na linkach przedszkolne zabawki. Autorowi tego amatorskiego dzieła, uznawanego niegdyś za najgorszego reżysera świata, a obecnie za postać kultową Burton poświęcił nawet czarno-białą melancholijną komedię „Ed Wood”, dostrzegając w nim cechę posiadaną jedynie przez największych grafomanów i geniuszy, a mianowicie nieuznającą żadnych ograniczeń i przeszkód radość tworzenia.