Kultura

Może skuszę się na Bonda

Rozmowa z Kathryn Bigelow

Kathryn Bigelow w robocie Kathryn Bigelow w robocie Capital Pictures / Forum
"Przemoc może spełniać w sztuce funkcję katharsis" - mówi reżyserka filmu „The Hurt Locker. W pułapce wojny”, który dostał sześć Oscarów
Kadr z filmuSummit Entertainment/materiały prasowe Kadr z filmu

Janusz Wróblewski: – Jest pani pierwszą w historii kobietą, która otrzymała Oscara za reżyserię. To początek końca męskiej dominacji w tym zawodzie?

Kathryn Bigelow: – Ja na to tak nie patrzę, chociaż oczywiście bardzo się cieszę, że Akademia akurat mnie uhonorowała. Zamiast o kobiecie reżyserce, myślę o sobie jak o filmowcu, któremu nie należą się szczególne względy tylko dlatego, że czasami zakładam spódnicę.

Czyli dyskryminacja kobiet reżyserek w Hollywood to mit?

Zawód, który wykonuję, jest bardzo trudny i rzeczywiście wymaga od pań silnego charakteru, wielkiej determinacji. Tylko że to nie jest powód, aby traktować nas inaczej. Profesjonalizmu nie mierzy się długością paznokci ani zarostem.

Dedykowała pani Oscara żołnierzom oraz kobietom walczącym w Iraku i Afganistanie. Można mieć wątpliwości, czy należy ich nazwać ofiarami wojny?

„The Hurt Locker. W pułapce wojny” mówi o heroizmie Amerykanów walczących na froncie. Pokazuje cenę, jaką dowódcy i ich podwładni muszą płacić za swoją odwagę. Prawdziwe ofiary są oczywiście po obu stronach konfliktu.

Pani mówi o męstwie i poświęceniu Amerykanów, a nie o tragedii Irakijczyków.

Takie było założenie. Chcieliśmy opowiedzieć o wojnie na Bliskim Wschodzie poprzez losy oddziału saperów. Z ich punktu widzenia. Napięcie i grozę wojny odczuwa się dopiero wtedy, gdy jest się wystarczająco blisko śmierci. Nie razem w grupie, tylko oddzielnie, samemu. A saper działa zawsze w pojedynkę. Nie może się mylić. Pokazując śmierć takiego żołnierza, osiąga się zupełnie inny efekt niż w scenach batalistycznych, gdzie ginie wielu anonimowych ludzi.

Żołnierzy przyciąga do wojny adrenalina czy pragnienie śmierci?

Nie sądzę, żeby chodziło o pragnienie śmierci. Jeśli czytał pan książkę Chrisa Hedgesa, reportera wojennego „The New York Timesa”, „War Is a Force That Gives Us Meaning”, to wie pan, że istnieje coś takiego jak czar, wdzięk wojny działającej niczym magnes. Do Iraku ludzie jadą na ochotnika. Nikogo do strzelania się nie zmusza. To zasadnicza różnica w porównaniu z Wietnamem. I klucz do zrozumienia psychiki żołnierzy, o których Hedges pisał, że dla wielu z nich walka jest podniecająca i wciąga jak narkotyk.

Uzależniony od ciągłego napięcia dowódca oddziału przypomina samotnego mściciela z westernu. Paradując w 40-kilogramowym skafandrze, łamie zasady obowiązujące w wojsku, szafuje życiem własnym i kolegów. Według pani to bohater?

Tacy jak on przypominają trochę Johna Wayne’a. Wiedzą, że wojna jest brudna, ale ją kochają. Chciałam to zrozumieć i pokazać, jak to jest być bohaterem wojennym w XXI w.

Wiele osób sądzi, że wojna to tylko męska sprawa. Z pani filmu również to wynika, choć wiemy, że do armii zaciągają się również kobiety. Co je popycha do służby?

Ponieważ kobiety również uczestniczą w wojnie, więc nie jest to kwestia płci. Taki wybór wymaga jednak olbrzymiej odwagi i wielkiej odporności psychicznej. A dlaczego zakładają mundur? Bo mogą się sprawdzić. Muszą też odczuwać jakąś przyjemność, bo inaczej by tego nie robiły. To także rodzaj pracy. Specyficznej, wymagającej wielkiej inteligencji.

Niektórzy recenzenci podważali wiarygodność pokazanych w filmie zachowań i sytuacji. Na ile te historie są prawdziwe?

To nie jest dokument, więc pewne zdarzenia zostały przez scenarzystę Marka Boala wymyślone. On był w Iraku, pisał na ten temat reportaże. Doskonale zna klimaty i charaktery ludzi z Explosive Ordnance Disposal, jednostki rozminowującej Bagdad. Zorganizowaliśmy dla nich pokazy. Przychodzili z gratulacjami. Ich zdaniem nie ma w filmie sytuacji nieprawdziwych. Najlepszym na to dowodem jest pozew sądowy skierowany przeciwko scenarzyście przez sierżanta Jeffreya S. Sarvera, który twierdzi, że główna postać filmu to on. I że w związku z tym należą mu się jakieś prawa.

Film wszedł na ekrany w momencie złożenia przez prezydenta Obamę zapowiedzi wycofania wojsk z Iraku. To swoista ironia losu, prawda?

Chce pan przez to powiedzieć, że powinnam była nakręcić współczesny odpowiednik „Powrotu do domu”? Aby podobne filmy mogły powstawać, wojna musi się jednak definitywnie zakończyć. Inna sprawa, że taki film już jest i w pisaniu scenariusza do niego brał również udział Mark Boal. Film się nazywa „W dolinie Elah”.

Aż trudno uwierzyć, że mógł je napisać ten sam człowiek.

Mark tylko poddał Paulowi Haggisowi pomysł. Nie on pisał tamten scenariusz. Oba filmy rzeczywiście bardzo wiele dzieli. Chociaż mówi się w nich o tym samym – o potwornej, niszczącej sile przyciągania wojny. Powstawały mniej więcej w podobnym czasie. Kilka lat temu. W przeciwieństwie do Haggisa mnie jednak interesowało pokazanie tej wojny od środka, jak ona wygląda w mieście, na pustyni, gdzie wybuchają bomby. Amerykańskie stacje telewizyjne nie relacjonują tego. Co najwyżej emitują jakieś sekundowe migawki. Nikt nie ma pojęcia, co się tak naprawdę tam dzieje. A ja chciałam, żeby widz poczuł smak strachu, żeby zobaczył świat oczami zdeterminowanych, walczących o życie żołnierzy.

Ukazując cierpienie Irakijczyków, przedstawia je pani z wyraźnym emocjonalnym dystansem. Dlaczego?

Mark wyjechał na Bliski Wschód w 2005 r. Wtedy jeszcze, na początku konfliktu, Irakijczycy byli bardzo nieufnie nastawieni do Amerykanów. Udało mu się porozmawiać tylko z jednym mieszkańcem Bagdadu, który mu opisał sytuację. Dzisiaj dysponowalibyśmy już znacznie większą liczbą wiarygodnych świadectw. Wtedy jednak komunikacja między stronami praktycznie nie istniała. Amerykanie nie znali na tyle swobodnie arabskiego czy kurdyjskiego, by rozumieć, co się do nich mówi. A tłumaczy było niewielu. Stąd się wzięło to poczucie izolacji wyczuwalne w filmie. Z drugiej strony, nasze wyobrażenie o sposobie prowadzenia wojny było bardzo stereotypowe. Myśleliśmy, że jest gdzieś jakiś front, że są tyły. A okazało się, że żołnierze lądują w środku miasta, które jest dżunglą, i z każdej strony należy się spodziewać ciosu. Nie przyszło nam do głowy, że coś takiego jak strefa bezpieczeństwa nie istnieje.

Kolejna sporna kwestia to wymowa ostatniej sceny. Jest na tyle niejednoznaczna, że można „The Hurt Lockera” odebrać jako laurkę wystawioną poświęceniu i patriotyzmowi. Wręcz zachętę do brania udziału w walce.

Bohater jest twardzielem, ale, jak wspomniałam, ponosi też cenę za swój heroizm. Powiedzenie, że jego życie prywatne leży w gruzach, może wydać się za mocne, niemniej nie dostarcza mu już takiej satysfakcji jak ekstremalne przeżycie podczas rozbrajania bomb. I niestety tego napięcia nic mu już nie zastąpi. Na tym polega jego przegrana.

W Polsce „The Hurt Locker” najpierw był wydany na DVD, a dopiero teraz wchodzi na ekrany, bo podczas ceremonii oscarowej pokonał „Avatara”. W Ameryce pani film też nie stał się przebojem kasowym. Czy ludzie boją się oglądać filmy na ten temat?

Nie sądzę. Wojna jest oczywiście koszmarem, wiele jednak zależy od tego, jakie przesłanie niesie obraz. Nawet „Black Hawk Down” zobaczyło całkiem sporo osób. Mimo że pokazywał klęskę Amerykanów w Somalii. Dokument „Fahrenheit 9/11” był wielkim sukcesem. Więc to chyba błędna koncepcja.

Fascynuje panią kino akcji, świat mężczyzn, problematyka, którą kobiety reżyserki na ogół lekceważą. Z czego to wynika?

Nie mam pojęcia. Pan by pewnie chciał usłyszeć, że moje dzieciństwo obfitowało w jakieś traumatyczne doznania, że staram się w filmach coś kompensować, idealizować, wypierać itd. Nic z tego. Opowiem panu anegdotę. Kiedy studiowałam malarstwo i próbowałam swoich sił jako początkująca performerka, znajomy filmoznawca z Uniwersytetu Columbia bardzo się starał zaszczepić mi miłość do Passoliniego i Fassbindera. Któregoś dnia poszłam do kina na podwójny seans „Ulic nędzy” Scorsese’a i „Dzikiej bandy” Peckinpaha i cała teoria dekonstruktywizmu mego kolegi w jednej chwili mi się zawaliła. Zrozumiałam, że im bardziej zbliżam się do wyrazistego, agresywnego obrazowania, tym bardziej jest ono dla mnie inspirujące.

Przemoc w kinie ogląda się łatwiej?

Przemoc może spełniać w sztuce funkcję katharsis. Podoba mi się, jeśli kino prowokuje, jeśli wybija publiczność z letargu, jeśli zmienia świadomość, stawia wyzwania. Lubię sztukę, która podejmuje ryzyko, zmusza do zajęcia stanowiska. Sama staram się taką robić, bo nie ma nic gorszego niż wygodne siedzenie przed ekranem z kubłem popcornu i tępe wgapianie się w miły obrazek. Muszę poczuć adrenalinę.

A dlaczego zrezygnowała pani z malarstwa?

To nie był mój świat. Studiowałam w akademii w San Francisco, bo tak chciał mój ojciec. Niezrealizowany, początkujący artysta, który sam marzył, by zostać rysownikiem. Nigdy mu to nie wyszło. Przez długi czas myślałam, że moim obowiązkiem jest pójść w jego ślady i osiągnąć to, co jemu się nie udało.

I z dnia na dzień przestała pani malować?

Tak, nigdy tego nie żałowałam. Zdobyte doświadczenie bardzo mi się przydaje. Nie można nie wiedzieć, czego się chce. To podstawowa zasada. Nawet jak zbierasz materiały, robisz dokumentację, wysiłek musi być ukierunkowany. Trzeba to mieć w sobie, jak pigment w farbie, żeby móc zacząć malować.

Nie obraża się pani, jak mówią, że jest pani Samem Peckinpahem w spódnicy?

Uważam to za komplement.

Krążą plotki, że po oscarowym sukcesie łatwiej będzie pani zostać pierwszą kobietą, która wyreżyseruje nowego Bonda.

Lubię Bonda. Cenię Daniela Craiga. Kto wie, może się skuszę.

***

Kathryn Bigelow (ur. 1951 r.). Producentka, scenarzystka, reżyserka. Córka sprzedawcy farb i bibliotekarki. Była żoną Jamesa Camerona (przez 3 lata).W ciągu 30 lat kariery nakręciła zaledwie osiem filmów fabularnych. Niemal każdy jest próbą zmierzenia się z typowo „męskim” gatunkiem: kinem akcji („K-19”), filmem sensacyjnym („Na fali”), science fiction („Dziwne dni”), filmem policyjnym („Błękitna stal”).

Polityka 12.2010 (2748) z dnia 20.03.2010; Kultura; s. 62
Oryginalny tytuł tekstu: "Może skuszę się na Bonda"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Gra o tron u Zygmunta Solorza. Co dalej z Polsatem i całym jego imperium, kto tu walczy i o co

Gdyby Zygmunt Solorz postanowił po prostu wydziedziczyć troje swoich dzieci, a majątek przekazać nowej żonie, byłaby to prywatna sprawa rodziny. Ale sukcesja dotyczy całego imperium Solorza, awantura w rodzinie może je pogrążyć. Może mieć też skutki polityczne.

Joanna Solska
03.10.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną