Ewa Winnicka: – Była pani uczennicą słynnego pianisty i kompozytora Władysława Szpilmana?
Ewa Kuryluk: – Nie, Szpilman tylko raz mnie przesłuchał. W lutym 1948 r. mój ojciec Karol Kuryluk zaczął pracować w radiu i tam poznał Szpilmana. Mama, pianistka amatorka, chciała znać jego opinię o córeczce, którą sama uczyła gry na fortepianie. Szpilman potwierdził, na moje nieszczęście, że jestem zdolnym dzieckiem. I polecił szkołę muzyczną przy ul. Profesorskiej i swoją znajomą prof. Stanisławę Raube. Zostałam przyjęta do jej klasy fortepianu, gdy nie miałam jeszcze pięciu lat. Grać nie lubiłam, ale wyczuwałam, czym jest fortepian dla mamy. Grałam więc dla niej latami i przestałam dopiero w Austrii, gdzie odkryłam, w wieku 13 lat, pasję do malarstwa.
Na pierwszy rzut oka wasze życie powojenne było europejskie i luksusowe. Z młodszym o cztery lata bratem dorastaliście na eleganckiej warszawskiej ulicy Frascati, do rodziców na kolacje przychodzili Gerard Philipe, Laurence Olivier z Vivien Leigh i Yves Montand. Potem placówka dyplomatyczna w Wiedniu.
Kiedy w 1947 r. rodzice przeprowadzili się z Krakowa do Warszawy, Frascati nie było eleganckie, lecz zburzone. Stała jedynie wysepka domów, w środku wypalonych. Do końca remontu rodzice gnieździli się ze mną w piwnicy, potem przenieśliśmy się na drugie piętro do trzypokojowego mieszkania. A sławni aktorzy bywali u nas w czasie odwilży, w latach 1956–58, gdy ojciec był ministrem kultury. Zamiast wydawać przyjęcia na koszt państwa, zapraszał gości do domu, a mama piekła szarlotkę.