Kto w tych dniach rusza z obskurnego warszawskiego Dworca Centralnego do Berlina, ten w dworcowej księgarni może sobie kupić powieść Marcina Wolskiego „Wallenrod” – o tym, jak Polska u boku III Rzeszy stała się europejską potęgą.
Pomysł Wolskiego jest prosty – gdyby jakiś tajemniczy lekarz pozwolił Piłsudskiemu w dobrej kondycji przeżyć jeszcze 10 lat, wszystko byłoby inaczej. „Dziadek” w 1938 r. zrozumiałby dramatyzm chwili, dogadałby się nie tylko z Hitlerem, ale i opozycją we własnym kraju, oferując Sikorskiemu nie tylko stanowisko premiera, ale i następcy na stanowisku szefa państwa. I Polska ruszyłaby na ZSRR jako młodszy partner Rzeszy. Wojna byłaby wygrana. Jednak pomoc Anglosasów dla Stalina spowodowałaby uderzenie Wehrmachtu i armii polskiej na Zachód. Ta wojna również byłaby wygrana. Stanisław Skalski bombardowałby Londyn. A pomyślny niemiecki desant na Wyspach spowodowałby w Londynie zmianę rządu i króla.
Potem Piłsudski wyperswadowałby Hitlerowi wymordowanie Żydów. Jednak europejscy Żydzi zostaliby deportowani do rezerwatu na Ukrainie, którego stolicą byłaby trzymilionowa Nowa Jerozolima, tuż koło Czarnobyla. To ustępstwo byłoby jednak pozorne. Po zakończeniu przesiedleń do wybudowanych drewnianych domów – pewnie baraków – führer urządziłby uroczyste otwarcie żydowskiego protektoratu, na które zaprosiłby szefów wszystkich wasalnych państw. Mussoliniego i Franco, Pétaina i króla Anglii, Horthyego i Antonescu, i oczywiście Polaków, ale już bez Piłsudskiego, któremu skończyłaby się medyczna prolongata i sparaliżowany nadawałby mrugnięciami powiek otoczeniu swą wolę; i bez Sikorskiego, którego samolot w tajemniczych okolicznościach wpadłby do Morza Czarnego.