Superwidowisko za kilkadziesiąt milionów dolarów z Russellem Crowe w roli tytułowej, po ośmiu wiekach powtarzania legend, ma objawić prawdziwe (bandyckie) oblicze słynnego łucznika z Sherwood i jeszcze bardziej złowrogie jego oponenta szeryfa z Nottingham. Scott zgodził się ponoć nakręcić „Robin Hooda” tylko pod warunkiem, że nie będzie musiał trzymać się żadnej z 30 dotychczasowych ekranizacji mitu, które, mówiąc oględnie, uważa za idiotyczne i godne wyśmiania. W jego dramacie ścięty na jeża Crowe bardziej przypomina gniewnego Maximusa z „Gladiatora” niż odzianego w zielone, obcisłe rajtuzy banitę wielkodusznie rozdającego ubogim złupione skarby.
Wiadomo, że w kostiumowym spektaklu Robin staje w obronie honoru zmarłego króla Ryszarda Lwie Serce, pokonuje Francuzów i przygotowuje kraj do aktu nadania wolności obywatelskich Magna Carta. Byłby to więc swoisty prequel do powszechnie znanej bajki o dzielnym i sprawiedliwym rozbójniku, dokonującym zemsty na bogatych. Nie tyle brutalnie demitologizujący tę postać, co, wprost przeciwnie, uszlachetniający ją jeszcze bardziej na podobieństwo kowala Baliana podniesionego w „Królestwie niebieskim” do rangi królewskiego rycerza. Tak czy inaczej zapowiada się kolejny hollywoodzki przebój z gwiazdorską obsadą, w którym brytyjski reżyser po raz kolejny udowadnia, że nie ma dla niego wyzwania, którego nie warto byłoby podjąć.
Twórca „Hannibala” i pierwszej części „Obcego” oraz wielu innych megahitów jest chyba ostatnim wielkim filmowcem w starym stylu. Porównywanym do Johna Forda, Davida Leana czy Orsona Wellesa.