Jak opowiedzieć znaną wszystkim bajkę, żeby wciągała i wyglądała na szekspirowski dramat? Ridley Scott miał na to pomysł. W imponujący sposób odświeżył legendę Robin Hooda, dopisując średniowiecznemu łucznikowi z Sherwood lepszą biografię, niżby on sam mógł sobie życzyć. W nakręconym z rozmachem, dużym hollywoodzkim widowisku, które otwiera canneński festiwal, Robin z Locksley to rozczarowany bezprawiem, grabieżami i nieudolnością panującego Ryszarda Lwie Serce krzyżowiec powracający z Palestyny. Uczciwy, dumny, waleczny, tak jak generał Maximus z „Gladiatora”, zmuszony grać nieswoją rolę w rozgrywce, którą prowadzą o wiele od niego potężniejsi przeciwnicy.
Syn kamieniarza po przegranej bitwie na polach Francji udaje możnego rycerza, posłańca przywożącego do Londynu koronę zabitego króla, a potem próbuje wejść w skórę nobliwego szlachcica. Także rodzina tego, za kogo się podaje: szlachetny ojciec oczekujący powrotu syna marnotrawnego (Max von Sydow) i wierna Lady Marion (Cate Blanchett) proponują mu zabawę w qui pro quo, która okazuje się najlepszym sposobem zyskania prawdziwej tożsamości.
Scott prowadzi akcję wielotorowo. Oprócz losów prostego żołnierza Robina, który staje się najszlachetniejszym ze szlachetnych, śledzi krwawą, pełna spisków i pałacowych intryg walkę o sukcesję po tragicznie zmarłym władcy.