„Nastał mroczny czas dla Rebelii” – tymi słowami zaczyna się „Imperium kontratakuje”. Skąd ten pesymizm? Przecież dzielni Rebelianci zniszczyli Gwiazdę Śmierci, a sam George Lucas nie tylko zrealizował projekt swojego życia (w który, nawiasem mówiąc, chyba nikt poza nim samym nie wierzył), ale też odniósł niebywały wręcz sukces jako reżyser i producent.
Mimo wszystko, Lucas, przystępując do prac nad kontynuacją, miał jednak powody do niepokoju. Zgodnie z umową zawartą ze studiem 20th Century FOX, kolejna część opowieści o przygodach Luke’a Skywalkera musiała być zrealizowana w ciągu dwóch lat od premiery „Gwiezdnych wojen”. W przeciwnym razie utraciłby prawa do marki, która przeszłaby w ręce hollywoodzkiego giganta. Na szczęście, dochody ze zlekceważonego przez FOXa merchandisingu (czyli prawa do sprzedaży związanych z filmem gadżetów – koszulek, zabawek, plakatów, figurek bohaterów itp.) pozwoliły Lucasowi myśleć o samodzielnym sfinansowaniu produkcji. A co za tym idzie, odrzucenia wszelkich wymagań i sugestii wytwórni dotyczących scenariusza, doboru aktorów i montażu, dając mu całkowitą wolność twórczą. Najpierw jednak musiała narodzić się historia (bo plotki o tym, że Lucas miał od samego początku gotowy główny zarys całej opowieści, można między bajki włożyć).
Imperium przed kontratakiem
Kiedy Lucas zasiadł do tworzenia scenariusza pierwszej części gwiezdnej sagi, był panem wymyślonego przez siebie wszechświata. Nienapisana jeszcze historia mogła podążyć w dowolnym kierunku, a jedyne dla niej ograniczenie stanowiła wyobraźnia reżysera. Dzięki temu dość swobodnie mógł żonglować filmowymi kliszami (głównie „Ukrytą fortecą” Kurosawy). Oraz twórczo wykorzystać ideę monomitu (Joseph Cambell w książce „Bohater o tysiącu twarzy” przedstawił teorię, według której mity “bohaterskie” wszystkich kultur mają tę samą strukturę: wyzwanie – podróż – przemiana bohatera - powrót).