Ewa Winnicka: – Jako młody dziennikarz trafił pan w 1979 r. do Libanu. Od tej pory nieprzerwanie relacjonuje pan konflikty wojenne na świecie: Liban, Czeczenia, Bośnia, Ruanda... Co człowieka ciągnie na wojnę?
Jean Hatzfeld: – Mój debiut to był przypadek, a nie uświadomiona ciekawość. Czasy były burzliwe, ja zaś byłem dzieckiem-kwiatem. Kilka lat szwendałem się po świecie, byłem w Afganistanie, na Bliskim Wschodzie, Bałkanach. Trafiłem do pisma „Libération” z ulicy, nie miałem dziennikarskiego wykształcenia, a nawet doświadczenia. Napisałem jeden tekst o sporcie, potem drugi. Polubiłem pisanie. Któregoś dnia okazało się, że kolega, który miał pojechać do Libanu, zachorował, pojechałem zamiast niego. Jeśli ktoś wyobraża sobie Nowy Jork, a potem tam się znajduje – zwykle rzeczywistość uliczna przekracza jego wyobrażenia o tym mieście, mimo że odnajduje to, czego się spodziewał, np. żółte taksówki i ludzi grających na instrumentach w metrze. Podobnie było z moim spotkaniem z Libanem. Odtąd opisywanie wojen stało się moją pasją.
Człowiek przyjeżdża i jest zaskoczony reakcjami ludzi, odgłosami, zapachem ulicy. Całe życie jest wywrócone do góry nogami, nic normalnie nie funkcjonuje. Fabryki są zamknięte, chłopi na polach pracują innym rytmem, nie ma świateł, nie ma benzyny, dzieci nie chodzą do szkoły. Przewartościowują się relacje w rodzinie. Ojciec, który był autorytetem, teraz siedzi pod łóżkiem ze strachu, matka zaczyna rządzić. Powiem brutalnie: na wojnie łatwo napisać dobrą historię.
Czy trzeba mieć jakieś specjalne predyspozycje, żeby być korespondentem?