Janusz Wróblewski: – Konsultant scenariuszowy – jest taki zawód?
Linda Seger: – Przed 1981 r. ten fach nie istniał. Byłam pierwszą osobą w Hollywood, którą zatrudniono na tym stanowisku.
Na czym pani praca polega?
Wynajmują mnie scenarzyści albo producenci, czasami reżyserzy, rzadziej montażyści. Jeśli coś szwankuje z projektem, są dziury w dramaturgii, jakaś scena wydaje się słaba i nie wiadomo, co z tym fantem począć, proszą mnie o rozwiązanie problemu.
I co pani wtedy robi?
Piszę długą, wyczerpującą analizę pod kątem konstrukcji, użytych środków, rozwoju tematu, atrakcyjności postaci, punktów zwrotnych. Próbuję ustalić, w którym momencie siada napięcie, kiedy historia zaczyna nużyć, czy odpowiednio szybko się rozpoczyna. I podpowiedzieć zmiany, które omawiamy w trakcie kilkudniowych sesji.
Czym to się różni od tego, co robią rewriterzy?
Oni przepisują scenariusz, tworząc go niejako od nowa, lub wprowadzają drobne poprawki, niezbędne do ostatecznej wersji tekstu. Na przykład gdy zmienia się obsada i trzeba dopasować zachowania głównego bohatera, którego miał grać Brad Pitt, a ostatecznie zagra go Tom Cruise. Albo gdy budżet się wali i należy wymyślić coś tańszego w innej lokalizacji. Mnie się najczęściej wzywa, gdy wszystko jest już dopięte na ostatni guzik, a mimo to pojawiają się wątpliwości. Mam sprawić, by scenariusz zadziałał.
Załóżmy, że dochodzi pani do wniosku, że scenariusz trzeba wyrzucić do kosza. Co wtedy?
Nie jestem od tego, żeby projekt skrytykować, ośmieszyć autorów i pójść sobie, tylko żeby myśleć pozytywnie. Jeśli o pomoc prosi mnie przewrażliwiony na swoim punkcie artysta, muszę przewidzieć jego wściekłość, nerwową reakcję.