Kłamstwo absolutne i absolutna prawda
Dziennik Twaina: premiera po stu latach
Takie rzeczy to tylko w Ameryce – pewien pisarz wydaje ważącą ponad dwa kilogramy książkę, której nikt, poza krytykami, nie przeczyta w całości, a mimo to zdobywa ona przebojem listy bestsellerów. Dodajmy, że jest to pisarz obecnie martwy – literalnie, nie w sensie potencji twórczej, i to już od 1910 r. Wydawca w oka mgnieniu sprzedaje 400 tys. egzemplarzy tego nieporęcznego kubika, a maszyny drukarskie pracują pełną parą, próbując sprostać kolejnym zamówieniom. Dla University of California Press to największy sukces rynkowy od 60 lat.
A to dopiero początek. Kiedy liczący kilkadziesiąt osób sztab redaktorów pod kierownictwem Roberta H. Hirsta zakończy swą benedyktyńską pracę, do drukarni trafią kolejne dwa tomy dzieła sprzed wieku. Łącznie pół miliona słów, tu ciekawostka – nie spisanych, a w ogromnej większości podyktowanych przez autora tego całego zamieszania Samuela Langhorne’a Clemensa, urodzonego w 1835 r.
W zamyśle Clemensa, tworzącego pod pseudonimem Mark Twain, miała to być autobiografia totalna, przekraczająca bariery konwencji. We wstępie zapisał: „Mówię do was bardziej zza grobu, niż w żywej postaci, z istotnego powodu: mogę albowiem mówić bardziej swobodnie”. O wolność od czego autorowi chodzi? W 1899 r. Clemens opowiadał reporterowi londyńskiego „Timesa”: „Książka, która nie będzie opublikowana przez stulecie, daje pisarzowi wolność, której nie mógłby sobie zagwarantować w żaden inny sposób. Dzięki temu mogę opisać dowolnego człowieka takim, jakim dokładnie go znałem, i nie obawiać się, że urażę jego uczucia i uczucia synów oraz wnuków”.